piątek, 12 kwietnia 2013

STEVEN WILSON - "The Raven That Refused To Sing and other stories" - (2013) -

STEVEN WILSON - "The Raven That Refused To Sing and other stories" - (KSCOPE) -   ****

Ten album ma pewien związek ze wszystkim co do tej pory stworzył lider Porcupine Tree , a jednak jest sam w sobie jakiś inny. Mało tego, wciąga i fascynuje jakoś bardziej na tle dotychczasowych solowych dzieł.
Tytułowy kruk, który nie chce śpiewać, jest tylko jedną z mrocznych historii, jakich na tym albumie znalazło się w sumie sześć.
Wszystkie te opowieści łączy jedno - duchy. Nie jest to jednak dzieło o dobrych duszkach, a raczej o tych trapiących wszystkich tych, którzy za życia je bardzo skrzywdzili. Dlatego "The Raven ..." wyznacza rolę kata i ofiary.
I tak dla przykładu, przebojowy i uroczo brzmiący "Drive Home", opowiada historię wypadku samochodowego, w której zginęła para zakochanych, a jego sprawca nie może poradzić sobie z późniejszą rzeczywistością, jak i duchami, które go nawiedzają. Ten podniosły i delikatny utwór, chyba najbardziej pasowałby do repertuaru Porcupine Tree, choć nie ucieka od nawiązań do muzycznej przeszłości rodem z Genesis, King Crimson czy także i Yes. Nie  muszę chyba dodawać, że Steven Wilson jak zawsze, wczuwa się należycie w każdą nutę, takt, solówkę, chórek i oczywiście wokal wiodący. Piękny to utwór, i wcale nie dziwi mnie, że wybrano go na singla. Bo choć, ładnych melodii nie zabraknie nam tutaj także i w pozostałych opowiadaniach, lub jak kto woli nowelach, to zdecydowanie więcej pojawiać się będzie później improwizacji, szaleństwa, a nawet i czasem obłędu, jak choćby crimsonowskie zagrywki z saksofonem, klarnetem i melotronem w "The Holy Drinker". Ten utwór ma chyba najwięcej wspólnego z poprzednim dziełem "Grace For Drowning". Przedstawia i on, bardzo ciekawą historię pewnego obłudnika alkoholika, który swą niby pobożnością poucza innych jak mają postępować, podczas gdy sam staje do konkursu picia nawet z samym diabłem, którego nie potrafi pokonać, co suma sumarum wpędza go do piekła.
Z pozostałych historii, mamy tu jeszcze opowieść o zegarmistrzu ("The Watchmaker"), który po półwiecznym małżeństwie zabija swoją żonę i zakopuje jej ciało pod podłogą swego warsztatu. Ta minisuita rozwija się niczym jakieś nieodkryte wczesne dokonanie Steve'a Hacketta. Sporo w niej elementów akustycznych, które także były przecież domeną innego Genesis-owca, jakim był pierwszy gitarzysta tamtej grupy - Anthony Phillips. Piękny to i nastrojowy utwór, o wyrazistej choć niełatwej melodii. Powinien przypaść do gustu nie tylko fanom Genesis, ale i zapomnianych Fruupp (za bajkowość), Yes (za ala Squire'owskie chórki i łudząco podobny bas) czy starego King Crimson (za melotron - choćby).
Na pewno jednym z najwspanialszych fragmentów albumu, jest kompozycja tytułowa, która finalizuje całe dzieło. Senne pianino, smyczki, plus na pół chory i niepokojący klimat całości - nieco senny, by nie rzec uśpiony. Z każdą chwilą robi się głośniej, a więc wraz z narastającym pragnieniem naszego bohatera, który czekając na własną śmierć, chce spotkania z siostrą, która odeszła dawno temu, gdy jeszcze oboje byli bardzo młodymi ludźmi. Nasz bohater, już dzisiaj jako starzec, wypatruje w swym ogrodzie kruka, który go systematycznie odwiedza. Myśląc, że pod kruczym odzieniem przybywa odwiedzać go właśnie upragniona siostra. Prosi zatem ptaszysko, by to zaśpiewało, w nadziei usłyszenia jej głosu. Jednak kruk nie daje się nakłonić. To taki utwór na posępny szary dzień, kiedy krople deszcze spływają po szybie, przez którą spoglądając, próbujemy nieraz poukładać także i własne sprawy. Dla mnie absolutny numer jeden, jednak nie wyrzuciłbym żadnego i z pozostałych, nawet otwierającego całość "Luminol", o którym dotąd nie wspomniałem. Choć najmniej mi przypadł do gustu z całości, to i w nim znajdziemy sporo fajnego archaicznego grania, pod Gentle Giant, Genesis, Yes, Nektar czy nawet stary Camel.
Bałem się tej płyty. Bałem się, gdyż poprzednia "Grace For Drowning", choć ciekawa, pędziła w stronę eksperymentów, improwizacji, a nawet lekkiej awangardy. Wreszcie, obawiałem się muzyki mało czytelnej i niekomunikatywnej, przy okazji wyzbytej ładnych melodii na rzecz plejady popisów. Na szczęście, Wilson i jego koledzy, do spółki z producentem Alanem Parsonsem, znaleźli złoty środek, łącząc brzmienia stare z nowymi, a także świetne pełne polotu granie z wciągającymi i czasem nawet ślicznymi melodiami. Nie uciekając przy tym ze świata wyobraźni, do jakiego Wilsonowi zawsze blisko.



Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 

(4 godziny na żywo!!!)