niedziela, 22 września 2013

JIM CAPALDI - "Some Come Running" - (1988) - reedycja 2012

JIM CAPALDI - "Some Come Running" - (1988 ISLAND RECORDS / reedycja 2012 CHERRY RED RECORDS) -


Dopiero co wznowiono w formie CD jedną z moich płyt "życiówek", mianowicie "Manoeuvres" - Grega Lake'a, a jej tropem doszła do mnie kolejna "killer-owiczka", tj. "Some Come Running" - Jima Capaldiego. A raczej dojechała, gdyż płyta jest przy okazji podarunkiem od Słuchacza Nawiedzonego Studia, Pana Jacka z Warszawy. Czy to aby nie nazbyt dużo radości na raz?
Kim są perkusiści? Przeważnie solidnie umięśnionymi facetami, bijącymi w rytm melodii, a raczej rytm nadającymi. Jednak bywają perkusiści wirtuozi, będący przy okazji niezłymi kompozytorami, a i czasem także wokalistami. I nie każdy musi nosić nazwisko Phila Collinsa. Można być po prostu Jimem Capaldim, którego nie zna świat list przebojów. I już na pewno nie pozna, gdyż muzyk od kilku lat nie żyje.
Jako, że Capaldiego nie każdy znać musi, przypomnę, iż był on muzykiem grupy Traffic, w której pełnił rolę wcale nie mniej znaczącą od choćby Steve'a Winwooda. Znał się krótko z Jimi Hendrixem, a dobrze i długo z Erikiem Claptonem czy George'em Harrisonem, którzy to zresztą zagrali gościnnie w kilku fragmentach właśnie omawianego dzieła.
Capaldiego znał dodatkowo niemal cały muzyczny świat, jak choćby i Carlos Santana, Snowy White czy Simon Kirke, którzy to akurat na tej płycie nie wystąpili, ale zagrali u jego boku nieco wcześniej.
Dlaczego więc ma radość szczególnie płynie z reedycji "Some Come Running"? Przesz wcześniejsze dzieła wydają się wcale nie gorsze. Kto wie, może nawet narażę się w faworyzowaniu tegoż, szczędząc cieplejszych słów pod klasycznymi płytami typu: "Let The Thunder Cry" czy "Whale Meat Again", i jeszcze kilkoma innymi, także przecież przed chwilą wznowionymi.
Jednak to na "Some Come Running" , artysta jawił się jakąś szczególną formą, niecodzienną kondycją, jakimś niesłychanym luzem, no i finalną jakością swych wyrobów, z których tryskały kompozytorskie iskry. A to, że do tych ośmiu piosenek Capaldi zaprosił dodatkowo znamienitych gości, to już inna kwestia, a i podwyższenie zwycięskiego podium. Nie tylko Eric Clapton czy George Harrison stanowili tutaj za gitarową ozdobę albumu, tym bardziej, iż tak po prawdzie, ci pojawili się dopiero w drugiej połowie albumu. Dostojeństwo gry z Capaldim przypadło tutaj także saksofoniście Melowi Collinsowi (temu od Camel czy King Crimson), a także młodszemu bratu Capaldiego - Philowi, ponadto kumplowi z Traffic, Steve'owi Winwoodowi, który tu nawet nieco poszalał z gitarą czy keyboardami, a i pośpiewał nieco. Zresztą Winwood był właśnie po sporym sukcesie dwóch ostatnich solowych osiągnięć. W tym jednym ze zdobytym Grammy.
Dodać do powyższych wypada jeszcze samego Micka Ralphsa (gitarzystę z Mott The Hoople, tutaj także walącego dodatkowo w bębny), czy wybornego multiinstrumentalistę Pete'a Vale'a - dwojącego się i trojącego z basem, gitarą, klawiszami, a i zeszytem z trafnymi zapiskami na pięciolinii. Słowem, niezła brygada, a pomiędzy nimi skromny, cichy, lecz sympatyczny Jim Capaldi. Uzbrojony w talerze, werble, bębny, pałeczki. Gdzieś tam w głębi sceny, schowany zresztą jak każdy bębniarz, lecz zarazem pierwszoplanowy muzyk i "człowiek dusza".
Dlaczego żadna z ośmiu zawartych tutaj piosenek nie stała się większym lub jeszcze większym przebojem? Nie wiem. I nigdy już się nie dowiem. Może dlatego, gdyż w 1988 roku świat zachwycał się kolejnymi produkcjami Madonny, Tiny Turner, itp... , a piosenki z "Some Come Running" nie zaglądały z tak wielką łatwością do sejfów potentatów w dużych płytowych koncernach.
Nie mówimy tu także i o jakiejś ambitnej płycie. Skądże. Znam wielu zgnuśniałych fanów rocka, którzy z obrzydzeniem zerknęliby do zawartości tegoż dzieła. A na każdą melodyjną nutę, wydobywającą się dla przykładu z takich: "Take Me Home", "Dancing On The Highway" czy "Love Used To Be A Friend Of Mine", rzuciliby spojrzeniem wyrażającym nie mniejsze obrzydzenie od dla przykładu fana Sex Pistols na widok okładki "Close To The Edge", skądinąd genialnej płyty Yes'ów. Ale to nie wszystko, myślę, że mojego zachwytu nie podzielą także fani starego Traffic czy bluesowego oblicza Erica Claptona. A jednak upierałbym się, by wszyscy ci, właśnie posłuchali tej płyty. Nawet jeśli już ją słyszeli tych ćwierć wieku temu, gdy ta jeszcze niemowlęco ciągnęła mleko z matczynej piersi. I być może docenili ją pod względem kompozytorskim, odtwórczym, producenckim. Zresztą - pod względem każdym !
Nie należę do audiofilskich poszukiwaczy jakiś wybornych jakości decybeli, ale odnosząc to do podobnej umiejętności fascynacji samą muzyką, to na szczęście z takową się urodziłem i mogę Państwu polecić , by wcisnąć to małe pudełeczko ze srebrzystą płytką w środku, pomiędzy najlepsze dzieła Dire Straits, Erica Claptona, Stinga, czy jeszcze kilku podobnie wysokich progów artystów.

P.S. Dzięki piękne Panie Jacku!


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)