wtorek, 8 października 2013

PETER GABRIEL - "And I'll Scratch Yours" - (2013) -

PETER GABRIEL - "And I'll Scratch Yours" - (REAL WORLD) -  
**1/2


Fani Petera Gabriela nie wpuszczają zbyt chętnie obcych na swoje terytorium. Nie wiem zatem czy ta płyta, choć w zamyśle ciekawa, jest przez to dobrym pomysłem.
Maestro Gabriel poprosił artystów, których kompozycje wykonał na płycie "Scratch My Back", by ci teraz wykonali jego utwory.
Fajnie uzupełniają się tytuły obu wydawnictw, tworząc jeden wspólny: "podrap mnie po plecach, to i ja cię podrapię". Był niegdyś taki film z Elvisem Presleyem, którego polskie tłumaczenie było niemal identyczne, choć oryginalny tytuł obrazu brzmiał przecież "Paradise Hawaiian Style". Ach, te zapędy lingwistyczne tych naszych językowych śmiałków - vide pamiętny "Dirty Dancing", którego wynikiem okazał się kultowy "Wirujący Sex".
"And I'll Scratch Yours" jest płytą podpisaną nazwiskiem Petera Gabriela, choć de facto Gabriela tutaj nie ma. Jedynie tylko nad całością przedsięwzięcia unosi się jego duch, ponieważ nawet każdy z zaproszonych gości musiał także poradzić sobie ze wszystkim.
Nie znajdziemy tu zatem gabrielowskich smaczków aranżacyjnych, nie znajdziemy ponadto muzyków z jego sztabu.
Przyznam, że poczułem lekkie zakłopotanie, gdy posłuchałem otwierającego całość "I Don't Remember", w wykonaniu lidera Talking Heads - Davida Byrne'a. Ta zbytnio nasączona interpretacja dudniącą elektroniką i nieco przyspieszonym rytmem, z lekka przechyliła me uszy w powiędłe liście. Do tego dziwaczny, wręcz histeryczny śpiew Byrne, nie od razu do siebie przekonał. I nie wiem czy nadal tak nie jest. Lubię Byrne'a, ale tutaj nie czuję tego co stworzył. Dziwny początek albumu. Uczucie jak po cytrynie z cukrem.
Następne dwa utwory, to już mocny akcent płyty. Najpierw Justin Vernon, czyli Bon Iver w "Come Talk To Me". Pięknie zaśpiewał ten Amerykański twórca młodego pokolenia, do spółki ze swoimi asystentami w chórkach. W podkładzie świetnie na bębnach Sean Carey, niczym Manu Katche, no i ta snująca się gitara, zupełnie jak przyjazny cień, podążający za melodią i rytmem. Takie przeróbki mają sens. I tak samo jest z następującą po niej "Blood Of Eden" , wykonaną przez młodą amerykańską artystkę Reginę Spektor. Podpisującą się małymi literkami, jako regina spektor. To takie śpiewanie pod Natalię Merchant do spółki ze Stiną Nordenstam. Poza samymi objęciami jej głosu, nieśmiało słychać w tle perkusję, gitarę, czy inne instrumenty. Bardzo ładne. I że tak się niezgrabnie wyrażę - rzecz to do wielokrotnego użytku.
Niestety nie wszędzie jest tak dobrze. To co zrobił Stephen Merritt z "Not One Of Us", zakrawa o kryminał. Także ceniony przeze mnie Randy Newman, sprofanował "Big Time". Nie każdy jest Tomem Waitsem, i nie każdemu przychodzi tworzyć wraz z pijanym fortepianem. Newman wypadł tutaj niczym kościelny organista odstawiający fuszerę na jakimś prowincjonalnym weselu.
Równie mało przekonująco jawi się w "Shock The Monkey", niejaki Joseph Arthur.. O ile ten amerykański muzyk posiada dość ciekawą barwę głosu, momentami nawet nieźle imitującą samego Gabriela, o tyle zaproponowana przez niego wersja tejże kompozycji, zakrawa o szczyt chałtury. Jeden wielki zgrzyt i rzępolenie, słowem kakofonia. Całościowo brzmi to jeszcze gorzej od możliwości audiofilskich mojego laptopa.
Podobnej sztuki aranżacyjnej powinni poduczyć się muzycy Arcade Fire, wykonujący szlachetne "Games Without Frontiers". Wokalnie wszystko bez zarzutu, choć i tak o zbliżeniu się do duetu Peter Gabriel & Kate Bush nie ma mowy. Niestety koszmarnie wypada wszystko to, co gra i snuje się w tle. I tutaj apel do wszystkich młodych gniewnych, chwyćcie za instrumenty, a komputery zostawcie analitykom i graczom giełdowym, by im szelki spodni nie popuściły.
Podobnie można by rzec o próbie uwspółcześnienia piosenki "Don't Give Up" - tutaj w wykonaniu alternatywnej Kanadyjki Feist, z wtrętami w refrenie innych Kanadyjczyków z Timber Timbre. Słuchając ich kolaboracji towarzyszyło mi podwójne uczucie, z jednej strony zwyczajna nuda, a z drugiej zaś jednak pewien szacunek, choćby za próbę ciekawego podejścia do tej "nienaruszalnej" kompozycji.
Pozwolą Państwo, że pominę "Solsbury Hill" w wydaniu Lou Reeda, bo jak wielki kryzys twórczy przeżywa ten muzyk, niech zaświadczy choćby i także niedawny wspólny i zarazem koszmarny projekt "Lulu" - wystękany z monotonnym łomotem Metalliki. Lou Reed przez cały czas coś tutaj mamrocze pod nosem, a bełkotliwa sekcja po prostu dogorywa, by wreszcie po nieco ponad pięciu minutach oddać pola upragnionej ciszy.
Ostatnie cztery minuty tej małej srebrzystej płyty, wypełnia piękny głos Paula Simona, który to muzyk bardzo serio podszedł do kompozycji "Biko". Myślę, że bliskiej mu duchowo i stylistycznie, co w przeszłości muzyk udowodnił na swych "afrykańskich" płytach. Krótka to wersja i na pewno nie tak piękna jak te u Petera Gabriela czy Simple Minds. Jednak przynajmniej uczuciowa i ładnie zagrana. Na dryfujące struny gitarowe i smyczkowe pasaże.
Zapomniałem jeszcze wspomnieć o Brianie Eno i grupie Elbow. Otóż, Eno wyszedł obronną ręką z "Mother Of Violence" - takiego dziwadełka znanego z gabrielowskiej "dwójki", choć niczego niezwykłego w zasadzie nie dokonał.  Za to Elbow, wykonali jedną z najpiękniejszych piosenek albumu "So", a mianowicie "Mercy Street". I tę interpretacją polecam wszystkim Państwu pozostawić sobie na deser, gdyż to najpiękniejszy fragment omawianego albumu. Guy Garvey zaśpiewał tu niemal z tak wielkim przejęciem jak w oryginale Peter Gabriel. I co ważne, zespołowi koledzy, także zagrali przepięknie, zachowując wszelkie składniki z "podsłuchanej" wcześniej receptury. Pomimo, iż w ten sposób absolutnie nie odfajkowali swego zadania na kolanie.
Ach, gdyby tak wszyscy podeszli do powierzonego im zadania.
Płyta ciekawostka, bez jakiegokolwiek przymusowego z nią uczestnictwa.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)