piątek, 30 maja 2014

WINGER - "Better Days Comin' " - (2014) -

WINGER - "Better Days Comin' " - (FRONTIERS) - 
**1/3

Okładka "Better Days Comin' " jest jakby negatywem poprzedniego longplaya "Karma" (2009). Niestety muzyka także. Kompletnie nie pojmuję co się stało. Po tak fantastycznej, wręcz tryskającej energią płycie, grupa zalicza właśnie drastyczną obniżkę formy. Nie warsztatową, nie produkcyjną - a kompozycyjną. Absolutnie nie można się przyczepić do smakowitych gitarowych solówek Reba Beacha (także dobrze nam znanego gitarzysty z Whitesnake) czy samego Kipa Wingera, którego śpiewu wciąż miło posłuchać. Jednak takie atuty, to zbyt mało, skoro śladem za nimi nie podążają dobre utwory.
Co prawda płyta rozpoczyna się jak należy i nie zwiastuje niczego złego - "Midnight Driver Of A Love Machine" jawi się mocą, dobrym żywym tempem i całkiem chwytliwą melodią. Poza tym, gitary tną jak brzytwa szyję, a zatem miłe nijakiego początki. Kolejne dwa nagrania "Queen Babylon" oraz "Rat Race" nie mają już tej siły rażenia, choć dają się zaakceptować. Szczególnie "Rat Race" - energetyczny, mocny, ponadto należycie przez Kipa Wingera wyskandowany, szkoda jednak, że w sumie poza fajnym podstawowym gitarowym podkładem, nie posiada niczego więcej do zaoferowania. Później często bywa źle, albo bardzo źle (nudziarskie "Better Days Comin' ", zupełnie bez pary "Tin Soldier", czy wręcz mdłe "So Long China", "Storm In Me" oraz "Be Who You Are Now"). Przepraszam bezgranicznych fanów Winger, ale połowę tego albumu zajmują chyba najgorsze kompozycje w historii zespołu. Ale, ale, ale ... są tutaj dwa znakomite numery, z czego jeden "Ever Wonder", można nawet nazwać swego rodzaju perłą. Tytuł zresztą także do czegoś zobowiązuje. Jest to niezwykłej urody leniwa,
rozmarzona ballada, zaśpiewana z wielkim uczuciem (refleksja nad życiem, o tym co było, co będzie, kim jesteśmy, i że nigdy nie zmienisz tego co już się dokonało). Delikatny nienachalny klawiszowy podkład, troszkę pianistycznych plam, plus powolne partie gitarowe (w tym piękne choć krótkie solo) - lekko szorstkie i idealnie dopasowane do głosu Wingera. Czasem kupujemy płytę dla jednego utworu, z którym nigdy nie chcemy się rozstać. To właśnie coś takiego. Zaskakujące, bo niegdyś tego typu rzeczy nagrywali mistrzowie rocka progresywnego lub w chwilach słabości bractwo od dyskretnego szczęku blach, a przecież Winger wywodzą się z nurtu hair metalu. Dawne to jednak czasy, dotyczące ledwie ich pierwszych dwóch płyt.
Warto pochwalić jeszcze finałowy "Out Of This World" ("...jeśli miłość jest lekiem, to przedawkowanie dobrze nam zrobi..."). To także ballada, jednak już taka nieco bardziej hałaśliwa. Kip Winger zaśpiewał w niej niczym Sammy Hagar z okresu Van Halen'owskich płyt w rodzaju "For Unlawful Carnal Knowledge" lub "Balance".
Szkoda, że najlepszymi momentami tego albumu są ballady. Wolałbym kipiącego energią rock'n'rolla - jak niegdyś. Nie będę na siłę doszukiwać się jakichkolwiek wartości, których tutaj po prostu nie ma. Wierzę jednak, że dobre jeszcze powróci.


Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)

===============================

"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP