wtorek, 23 września 2014

ROBERT PLANT - "Lullaby and... The Ceaseless Roar" - (2014)




ROBERT PLANT
"Lullaby and... The Ceaseless Roar"
(NONESUCH RECORDS)
***3/4


Bardzo lubię kilka solowych płyt tego Pana. Szczególnie "Now And Zen" i "Fate Of Nations", ale i 3/4-te debiutanckiej "Pictures At Eleven" także jak najbardziej. Jednak to już czasy dawne, dzisiejszy Robert Plant poszukuje inspiracji w innych muzycznych krainach. Poprzedni "Band Of Joy", bądź jeszcze wcześniejszy "Raising Sand" - nagrany w duecie z Alison Krauss - odsłoniły jego fascynacje folkiem (te zresztą były od zawsze), country, prymitywnym bluesem i jeszcze kilkoma innymi nurtami. Nie jestem fanem tych albumów, choć doceniam odwagę i chęć poszukiwania. Dlatego na wieść, iż na najnowszym "Lullaby and... " będzie sporo wątków etnicznych, połączonych już z nie z nowymi przecież, lecz wciąż nazywającymi się nowymi brzmieniami, radości we mnie nie wywołało. Oczywiście świadom jestem, że Pan Robert stara się tworzyć repertuar pod obecne swoje możliwości ,gdyż później trzeba to jeszcze zaśpiewać na żywo. A początek płyty w pełni potwierdził moje obawy. Singlowy "Rainbow" jest co prawda całkiem miły, ale nie jest to numer, przy którym serce bije jakoś mocniej. Z kolei, otulające go z przodu i z tyłu "Little Maggie" oraz "Pocketful Of Golden", najwyraźniej nudzą, jedynie uwagę przykuwając wszechobecnym bogactwem egzotycznych brzmień, za które odpowiedzialny jest na całej zresztą płycie sekstet The Sensational Space Shifters. Grają na bandżo, na moogu czy pianinie, ale co ciekawsze - na afrykańskim bębnie djembe, bendirsie (coś jak tamburyn), teharadancie (wypadkowa pomiędzy harfą a sitarem), ritti (jednostrunowe skrzypce), kologo (to taka mandolino-gitara), upright bas (a'la wiolonczela) czy omnichord (elektroniczne urządzenie na guziki i klawisze). To wszystko wpuszczone w wir z instrumentami rockowymi daje bardzo ciekawy efekt i stanowi za atrakcję samą w sobie. Nie miałoby to jednak sensu, gdyby płyta przede wszystkim nie obroniła się kompozycyjnie. Na szczęście jest tutaj kilka bardzo pięknych utworów, jakich mi u tego Pana brakowało od około dwudziestu lat.
Absolutną perłą wydaje się być afrykańsko-orientalizujący "Embrace Another Fall" - z dodatkową i jakże wysublimowaną wokalizą Julie Murphy. Niezłe wrażenie pozostawia po sobie także następny w kolejności taki nieco garażowy, zabrudzony, ale jak najbardziej rockowy "Turn It Up". Jednak to potraktujmy tylko jako chwilowy przystanek, ponieważ tuż po nim następuje kolejna "petarda" w postaci natchnionej i bardzo oszczędnie podanej ballady "A Stolen Kiss" (z dominującym pianinem). Bo jak to maestro tutaj śpiewa? , że miłość na nikogo nie czeka, potrafi być okrutna i trudna do zdobycia. W jego ustach brzmi to jak dobra rada mędrca. Dobrze nam się płyta rozkręciła. Oto kolejny fajny utwór , jakim jest "Somebody There". Zwrotka prowadzona w ślimaczym tempie, ale refren bardzo melodyjny i wręcz entuzjastyczny - mający w sobie coś z obrządków. Zresztą, jeszcze więcej z takowej "rytualności" znajdziemy w "Poor Howard". Tutaj następuje niemal plemienna mikstura afro-amerykańska. Po chwili dostajemy kolejne cudo - "House Of Love". Niezwykłej urody to ballada, prowadzona przez gitarę i bębny, gdzie pozostałe instrumenty nie wyrastają już do głównych ról, choć wyraźnie się zaznaczają. Jakże ładnie brzmi tutaj głos Planta. Z takim nieco Zeppelinowskim posmakiem.
Do końca całości pozostały nam jeszcze tylko dwa nagrania, bo i cała płyta nie wydaje się nazbyt długa (choć trwa niby 50 minut). Ostatni "Arbaden (Maggie's Babby)", to taka loopowo-egzotyczna ciekawostka. Chęć pokazania, że nie obca naszemu mistrzowi jest współczesna technologia, ale to takie dwie minuty z sekundami, do których raczej po latach nie będę zbyt często powracać. Natomiast przedfinałowy "Up on the Hollow Hill (Understanding Arthur)" jest naprawdę całkiem całkiem.... Kolejny pokaz wibrowania nastrojami, do których głos Planta został wręcz stworzony. Do tego dochodzi psychodeliczna gitara i cała masa dodatków - czarująca to rzecz. A przecież nie jest to żaden niesłychanie rozbudowany numer, mało tego - na swój sposób nawet dość monotonny.
Taka jest ta płyta. Miało być trochę trip hopu, Afryki z rejonów północy oraz orientalizującego Wschodu, no i mamy tu wszystkiego po trochu. Połączenie rocka, elektroniki i etniki, dało całkiem niezły finalny efekt. A co ważne, uspokoiłem się, bo nie wierzyłem już w możliwości twórcze Pana Roberta, i choć do ideału wciąż nieco zabrakło, to "Lullaby and... " okazała się płytą nad wyraz udaną.



Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

(4 godziny na żywo!!!)

===============================

"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP