poniedziałek, 11 maja 2015

CHRIS DE BURGH - koncert, 6.05.2015, Dublin, Bord Gáis Energy Theatre

Nasz wyspiarski korespondent, a i zarazem przyjaciel Nawiedzonego Studia, Andrzej Gwoździk, był kilka dni temu w Dublinie na koncercie Chrisa DeBurgha. Poprosiłem go o relację i oto co Pan Andrzej nam nadesłał:


CHRIS DE BURGH, 6 maja 2015, Dublin, Bord Gais Energy Theatre





"Wiele lat zajęło mi polubienie twórczości Chrisa de Burgha, ale kiedy to wreszcie nastąpiło, każda kolejna jego płyta, którą poznawałem tylko utwierdzała mnie przekonaniu, że dotychczas musiałem być głuchy, głupi, albo jedno i drugie skoro notorycznie ignorowałem tego artystę. Wczorajszy doskonały koncert ostatecznie ugruntował jego pozycję na moim muzycznym Panteonie, trwale pieczętując naszą wprawdzie jednostronną, ale wielką fascynację.

   Bilet na dubliński koncert de Burgha dostałem w gwiazdkowym prezencie od żony, czyli musiałem cierpliwie czekać ponad cztery miesiące na to wydarzenie i co najważniejsze starać się o nim nie zapomnieć w natłoku codziennych spraw. 



   Szczęśliwie nadszedł dzień 6 maja i po kilku godzinach spędzonych w pracy na ustawicznym wierceniu się na tyłku i spoglądaniu na zegarek wybrałem się w podróż do stolicy.

   Koncert zorganizowano w Nord Gais Energy Theatre - nowoczesnej sali zdolnej pomieścić 2111 widzów, a z tego co widziałem tyle mniej więcej przybyło by posłuchać swego ulubieńca. Jak łatwo się domyślić dominującą grupę stanowili ludzie w kwiecie wieku, czyli patrząc z perspektywy mej córki zwyczajnie „starzy”. I o ile spostrzegłem kilka młodszych osób, to również nie zabrakło paru autentycznych seniorów. Powaga miejsca i ilość przeżytych przez statystycznego widza wiosen, zaowocowały komfortowym wprost odbiorem koncertu. Mówiąc bez ogródek na sali nie było wiecznie spragnionych piwoszy, wydeptujących ścieżki miedzy barem, a toaletą, którzy zwykle siedzą w tym samym rzędzie co ja i doprowadzają mnie do szału.


Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, Chris de Burgh pojawił się na scenie punktualnie o godzinie 20:00 i po krótkim intro, identycznym, jak to rozpoczynające jego najnowszą płytę, bez zbędnych słów zagrał pierwsze akordy „The Hands Of Man”, czyli kompozycji tytułowej z wspomnianego albumu. Wszystkim, którzy jeszcze nie poznali tego utworu zdradzę, że należy go uznać za jeden z najpiękniejszych, jakie wyszły spod ręki Chrisa w ostatnich latach. Zaczyna się dość spokojnie, z każdą chwilą nabiera coraz większego rozpędu, by przerodzić się we wzniosłą pieśń. Artysta śpiewa między innymi:



„…These are the wounds that tell of anger
These are the wounds that speak of hate
Yet there was one that gave his only son
And these are the wounds... of love…”
…We are far from perfect
We are making mistakes
We can change direction
'Cos it's never too late
We can cross over bridges
We can open our hands
To a brand new world
We are man!”


  Bardzo przejmująca kompozycja, wzbogacona ciekawymi wizualizacjami wyświetlanymi na znajdującym się nad sceną ekranie. Jestem przekonany, że nie tylko na mnie wywarła wielkie wrażenie.



   Później było jeszcze lepiej. O ile poświęciłem nieco więcej słów pierwszemu utworowi tego koncertu, o tyle nie zamierzam dokładnie analizować każdego kolejnego – zwłaszcza, że było ich około trzydziestu. Posypały się przeboje z całej kariery tego artysty, przeplatane piosenkami z promowanego tą trasą albumu. Co ciekawe są one na nim bardzo bogato zaaranżowane, możemy usłyszeć sporo instrumentów smyczkowych, czy dętych, zaś na koncercie przedstawiono je w iście rockowym wydaniu.

   Na scenie Chrisowi towarzyszyło czterech panów - Neil Taylor na gitarze, Tony Kiley na perkusji, klawiszowiec Nigel Hopkins oraz basista David Levy. Zwykłemu człowiekowi, jakim jestem ja powyższe nazwiska niewiele mówią, ale są to muzycy najwyższej klasy, mający za sobą występy z takimi gwiazdami jak - Tears for Fears, Red Box, Tina Turner, Heather Nova, Robbie Williams (Neil Taylor), Shirley Bassey, Alison Moyet, The Blow Monkeys (Tony Kiley), Celebrating Jon Lord (Nigel Hopkins), Rory Gallagher, Bonnie Tyler, Paul Young, Alison Moyet, Shirley Bassey, Mike Oldfield (David Levy). W ich wykonaniu przeboje de Burgha nabrały zaskakującego szlifu i prawdziwie rockowego pazura. Zwłaszcza końcowa część koncertu wiele zyskała na ich umiejętnościach, doświadczeniu i wirtuozerii, ale o tym opowiem za chwilę. Szczególnie moją sympatię zaskarbił sobie gitarzysta Neil Taylor, że pozwolę sobie na odrobinę żargonu – wycinający takie solówki na gitarze, jakich nie powstydziłby się żaden heavy metalowy artysta. 


Wracając do repertuaru, jaki zaprezentował Chris de Burgh usłyszeliśmy między innymi „The Light on the Bay / Have a Care”, “Go Where Your Heart Believes”, oczywiście brawurowo wykonany “Spanish Train”, nie mogło również zabraknąć „A Spaceman Came Travelling”, czy „Man on the Line”. Niemniej z pierwszej części koncertu najbardziej utkwił w mej pamięci utwór z najnowszej płyty, a mianowicie ballada „Through These Eyes”. Przed jej wykonaniem, scena na chwilę pogrążyła się w ciemności, a kiedy ponownie znalazła się w blasku reflektorów, ujrzeliśmy Chrisa siedzącego w głębokim, staromodnym fotelu z potężnym albumem pełnym fotografii w dłoniach. Chwilę udawał że śpi, ale za moment spoważniał i zaczął opowiadać, że piosenka ta mówi o starej kobiecie dożywającej swych dni w domu opieki, gdzie otoczona pamiątkami śni na jawie o powtórnej młodości. Poprosił również wszystkich zgromadzonych by dostrzegać starszych w swoim otoczeniu i traktować ich z szacunkiem, bo „jeśli będziemy mieć szczęście, to sami kiedyś będziemy, tacy jak oni teraz”. Piękne słowa, wzruszający utwór, nagrodzony burzą oklasków.




Pierwszą godzinę koncertu zakończyła trzydziestominutowa przerwa, po której muzycy wykonali kilka piosenek w wersjach akustycznych. Mogliśmy miedzy innymi usłyszeć „Missing You”, “Pure Joy”, “Love of the Heart Divine” I jeśli pamięć mnie nie myli jeszcze jeden utwór, którego tytułu nie pamiętam. Następnie Chris de Burgh sam pozostał na scenie i akompaniując sobie czy to na gitarze, czy pianinie solo wykonał około pięciu szlagierów. Szczególnie zapadły mi w pamięć dwa z nich, a mianowicie „Lonely Sky” (uwielbiam!) i „Borderline”. W tym ostatnim popisał się swoimi rewelacyjnymi możliwościami wokalnymi. Choć wspomniana kompozycja powstała 33 lata temu, artysta odśpiewał ją bez najmniejszego problemu – czysto,  donośnie i pełną piersią – jakby czas się dla niego zatrzymał w latach osiemdziesiątych. Wszyscy, którzy znają ten przebój, pamiętają też zapewne jego, śpiewany bardzo wysoko finał:

And it's breaking my heart, I know what I must do,
I hear my country call me, but I want to be with you,
I'm taking my side, one of us will lose,
Don't let go, I want to know
That you will wait for me until the day,
There's no borderline, no borderline,
No borderline, no borderline...”

   Założę się, że kilka kieliszków w barze pękło od siły głosu Chrisa, a żyrandole wpadły w wibracje.

   W tym miejscu warto może wspomnieć, że przez cały koncert czuć było niezwykle serdeczną więź, łączącą de Burgha z publicznością, co zrozumiałe zważywszy, że występował w swoim rodzinnym kraju, w mieście niezwykle bliskim jego sercu. Niejednokrotnie wspominał czasy, gdy zaczynał karierę i śpiewał dla zaledwie kilkunastu osób. Zdradził się również, że tego wieczoru na sali znajduje się jego matka i córka. Zgromadzona widownia nie pozostawała obojętna na miłe słowa, kierowane pod jej adresem. Raz po raz ktoś podchodził do sceny, wręczając artyście drobne upominki, pośród których znalazła się również butelka polskiego piwa, jak się domyślam podarowana przez dziewczynę z Gdańska, z dedykacją „dla najseksowniejszego mężczyzny na świecie”. Trudno opisać euforię, jaka ogarnęła fanów, kiedy wykonując „Lady in Red”, Chris de Burgh wybrał się na spacer między publicznością, pozwalając się „obściskiwać” zachwyconym paniom, fotografować i pozdrawiając wszystkich obecnych.

 Kończąc już moją relację z tego koncertu, muszę opowiedzieć o jego genialnym finale, w którym muzycy akompaniujący Chrisowi w pełni rozwinęli swe skrzydła, pokazując na co ich stać, a nasz ulubieniec porwał całą widownię do wspólnej zabawy. Wszystko zaczęło się od odśpiewanego chóralnie z publicznością nieśmiertelnego przeboju grupy Toto pt.: „Africa”. I jak przy pierwszych akordach tej piosenki cała publiczność wstała z miejsc, tak już nie usiadła do samego końca tego przedstawienia. Później mieliśmy okazję wysłuchać jeszcze takich utworów jak „The Spirit Of Man”, „Say Goodbye To It All” i dwie kolejne petardy, które rozgrzały zgromadzonych do czerwoności, a mianowicie wyskandowane przez salę „Don't Pay the Ferryman” i „High on Emotion”, zakończone takim sola na gitarze, że poczułem się jak na koncercie co najmniej Bon Jovi.

   I na tym zakończyła się właściwa część koncertu. Potem na bis usłyszeliśmy jeszcze jedną z moich ulubionych piosenek de Burgha – „The Snows of New York” i fragment „Go Where Your Heart Believes” i artysta żegnany burzą braw ostatecznie zszedł ze sceny.


 W swoim życiu byłem na kilku koncertach, mam też nadzieję iść na jeszcze kilka, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że zobaczę wypełnioną do ostatniego miejsca salę, świetnie bawiących się ludzi, ludzi którzy praktycznie nie siadali na swych miejscach, na występie 67 letniego Chrisa de Burgha, zwłaszcza kiedy się weźmie pod uwagę średnią wieku widowni, sporo przekraczającą pięćdziesiątkę. Niezapomniany wieczór."  "







tekst:

Andrzej Gwoździk






"Nawiedzone Studio" pragnie gorąco podziękować Panu Andrzejowi za świetną relację z koncertu Chrisa DeBurgha. 


"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"

=================================
=================================




Andrzej Masłowski

Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań)  - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"