środa, 12 sierpnia 2015

33 lata temu Budgie zagrali w poznańskiej Arenie.....

12 sierpnia 1982 roku, czyli dokładnie 33 lata temu, w poznańskiej Arenie zagrali Budgie. Był to jeden z kilku koncertów jakie grupa dała wówczas w Polsce. Kiedyś tak bywało, że jak Agencja Artystyczna Pagart zapraszała jakąś gwiazdę, to z reguły koncerty odbywały się w większości dużych miast naszego kraju. A więc, dochodziło do pięciu/siedmiu lub dziesięciu występów.
Podobno Budgie mieli zawitać do nas już w 1981 roku, jednak organizatorzy nie upatrywali w grupie żadnej gwiazdy i szybko wycofali się z rozmów. Mieli ku temu podstawy, nikt w tamtym czasie nie prowadził tego typu rynkowych badań, a opieranie się na popularności muzyki na podstawie jednej ogólnopolskiej radiowej rozgłośni nie gwarantowało niczego.
W tamtych latach Budgie nie znali dobrze nawet ich rodowici Walijczycy, z kolei w pozostałej części Wielkiej Brytanii grupa była wręcz anonimowa. Jedynym europejskim krajem za żelazną kurtyną, którym ich nazwa coś mówiła, byli Niemcy. I to ci federalni. W Polsce zaś Burke Shelley i jego koledzy, byli dosłownie bogami. Nazwę Budgie wymieniano jednym tchem, obok takich gigantów jak: Led Zeppelin, Black Sabbath, Uriah Heep czy Free. Na pewno na ten stan rzeczy miała wpływ wielka popularyzacja ich muzyki przez Polskie Radio. Nawet sami muzycy nie kryli wzruszenia takim stanem rzeczy. Przyszło im zagrać pod rząd cykl koncertów w sporych halach i arenach, wyprzedanych do ostatniego miejsca. Mało tego, zdobycie biletu na ich koncert graniczyło niemal z cudem. Ludzie często wystawali po nie w długich kolejkach, niczym po przedświąteczne banany lub pomarańcze.
Kilka miesięcy przed polskimi koncertami, Budgie wydali kapitalną, aczkolwiek odmienną w stosunku do dawniejszych poczynań płytę "Nightflight". Otwierał ją niesamowity "I Turned To Stone", który w Polsce oficyna Tonpress wydała na singlu. Na stronie B pojawiło się "She Used Me Up", które na dużej płycie zamykało pierwszą stronę albumu. Płytka była mocno na czasie, i choć wielu dawnych fanów kręciło nosem, że to już nie to samo, co "Breadfan", "Napoleon Bona Part I & II" lub wielbiony u nas "Parents", to wydawnictwo znikało ze sklepowych półek w ekspresowym tempie. Najpierw wytłoczono serię próbną, równe 2 tysiące egzemplarzy, które sprzedawano głównie w Stolicy, po czym rzucono dodruk 100 tys. egzemplarzy. I wszystko zeszło na pniu.
Skoro zatrzymałem Państwa przy płytach, warto nadmienić, że po polskich koncertach, Budgie wydali ostatnią na długie lata płytę "Deliver Us From Evil". Także genialną. I także inną. Najlżejszą i najbardziej przebojową ze wszystkich do tej pory, z choćby słynną balladą "Alison" czy soczystą petardą "Hold On To Love". Płyta zawierała 10 kawałków, a jednak polski radiowy Słuchacz mógł zapoznać się z 9-cioma. Cenzura nie dopuściła do głosu otwierającego album nagrania "Bored With Russia" (Znudzony Rosją, a raczej Znudziła nam się Rosja - jak przetłumaczyła mi to w swoim czasie pewna Sędzina Sądu Najwyższego w Boston, pani Maria - przyjaciółka mojej ukochanej Babci Stasi).
Pamiętam jak wyczekiwałem tego koncertu. Miałem zaledwie 17 lat i nie znałem jeszcze dobrze zespołowego repertuaru, co wynikało z mojego "niesłuchania" radia, do czego nigdy jakoś nie miałem zacięcia. I nie mam do dzisiaj, choć wielu do tego nakłania. A czasem wręcz zmusza. Znałem doskonale płytę "Nightflight", którą zamówiłem sobie wówczas u osiedlowego kolegi Łukasza, który przywiózł mi ją ze Szwecji, dokąd udawał się każdego roku celem odwiedzin Ojca. Ponadto na pamięć znałem metalową "Power Supply" oraz uważaną powszechnie za najlepszą "Never Turn Back On A Friend". Te albumy także posiadałem w domu na winylach. Poza tym, znałem mnóstwo pojedynczych kawałków, ale do pełni szczęścia potrzebowałem nieco czasu, by skompletować pełną dyskografię. Żadnych kaset - nigdy ich nie nagrywałem, i do dzisiaj nie uznaję żadnego kopiowania. Albo oryginał, albo nic - taki jestem - i nic tego już najprawdopodobniej nie zmieni.
Taka anegdotka, otóż tak byłem w gorącej wodzie kąpany, że na wieść o powrocie Łukasza do Polski, tropiłem go z nie mniejszym zapałem, co porucznik Borewicz. Sprawdzając jego obecność w domu średnio co godzinę. Tak nie mogłem się doczekać "Nightflight". Łukasz jednak miał wielu znajomych i trudno było go upolować. Pewnego razu drzwi otworzyła jego Mama, która oznajmiła: "nie wiem kiedy on może do domu wrócić". Gdy już wreszcie udało nam się spotkać, powiedziałem Łukaszowi o swojej wizycie, na co on: "aaaa, to jednak ty byłeś!, bo Mama powiedziała, że był jakiś chłopak o nieprzyjemnym wyglądzie". Dodam, że jak na metalowca przystało, chodziłem zapuszczony niczym Ozzy Osbourne. A że Łukasza Mama była belferką, to.....
Wracając do samego koncertu Budgie. Do dzisiaj zachowałem z niego bilet, który jest jedną z moich najcenniejszych pamiątek. Z samego zaś występu niewiele już pamiętam. W tamtym czasie niestety niczego jeszcze nie zapisywałem. A szkoda.
Koncert otworzyła polska grupa Easy Rider, która nawet w miarę mi się podobała, ale w oczekiwaniu na Budgie, nie potrafiłem się na niej uczciwie skupić. Z samego koncertu Budgie pamiętam doskonale jedynie początek. Stałem po prawej stronie sceny, blisko głośników "Peavey", było gorąco niemiłosiernie, aż w pewnej chwili z ciemności wyłoniło się rytmiczne i powolne bicie bębnów Steve'a Williamsa. Myślałem, że ogłuchnę, a tu dopiero po chwili mieli jeszcze wlecieć na scenę gitarzysta John Thomas i szef - wokalista i basista Burke Shelley. A później, to już tylko ekstaza. Był na pewno "Napoleon....", było "Crime Against The World" jak i "Forearm Smash" (bodaj od tego nawet zaczęli, hmmm....?) i jeszcze sporo innych.... Jednak po latach wolę na siłę niczego sobie nie przypominać, gdyż jeszcze czasem dopiszę coś, co jednak nie miało nic wspólnego z rzeczywistością.
Na koniec jeszcze jedna anegdotka. Na koncert wybraliśmy się sporą paczką kolegów. Miała pójść z nami także pewna koleżanka. Niestety dziewczyna dała się przestraszyć przez jednego z moich osiedlowych kolegów, który nagadał jej głupstw, że na tego typu imprezy chodzą sami wykolejeńcy, a czaru goryczy dodał blef, gdy kolega ową koleżankę postraszył, że mogą ją tam nawet zgwałcić. Dziewczyna oddała mu swój bilet za darmo. Cóż....  Późniejsze nasze próby nakłonienia jej do uczestnictwa w tym koncercie nie zdały egzaminu.
W ostatnich latach widziałem nowe wcielenia Budgie jeszcze dwukrotnie, a była nawet szansa na trzecie spotkanie, jednak jak pamiętamy nie doszło do niego z uwagi na hospitalizację Burke'a w naszym kraju.
Fajnie było po latach zobaczyć niemal nic nieodmienionego Burke'a Shelleya, jak i całkiem wyłysiałego, a niegdyś długowłosego Steve'a Williamsa. I choć były to zgoła odmienne i zarazem fajne występy, to jednak wyzbyte elementów dawnej magii - co oczywiste.




Andrzej Masłowski 

Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań)  - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"