wtorek, 25 sierpnia 2015

Być autentycznym + świetna recenzja 40-letniego "Born To Run" Bruce'a Springsteena

The Special One, czyli Jose Mourinho, został niegdyś poproszony podczas jakiegoś meczu o poczęstowanie gumą do żucia. Mourinho odmówił, argumentując, że ma odliczone. Ktoś pomyśli - sknera, a ja go rozumiem. Podobno podczas całego spotkania ten zużywa równe dwa opakowania - i ani jednej mniej, czy więcej. To jest jak miarka i musi się zgadzać. I ja też tak mam. Jeśli mam ochotę na całą czekoladę, to nie lubię wokół gości. Ubytek choćby jednej kostki nie daje pełni satysfakcji. Podobno takowe charakterne typy bywają prawdziwymi zwycięzcami - gdzieś ostatnio przeczytałem. I coś w tym jest, bo ja nigdy nie lubiłem przegrywać. Nie godzę się na porażki i od razu pragnę żądzą rewanżu. Jako futbolista nie należałem być może do wirtuozów, ale zawsze byłem ambitny, gryzłem trawę i grałem do ostatniego gwizdka. Dlatego w drużynie mnie chciano, bo nie odpuszczałem, a nawet gdy już wyzbyty sił ledwo dobiegałem do celu, to w oczach miałem dużo wiary. I tego oczekuję od innych. Nie tylko w sporcie, ale w każdej uprawianej zawodowo dziedzinie. Być może w konsekwencji bywa to także wynikiem mego trudnego charakteru, ale fuszerstwa nie znoszę. Dla mnie piłkarz musi grać na pełnych obrotach przez bite 90 minut, no chyba, że trener za niego postanowi inaczej. Z kolei, pani w spożywczaku ma obowiązek nosić na twarzy przynajmniej wyreżyserowaną miłą powierzchowność, tak aby mi później zakupione u niej chleb z kiełbasą należycie w domu smakowały. I to samo tyczy wszystkich dziedzin życia, w takim samym stopniu jak autorów audycji, którzy swą ulubioną muzykę winni serwować z własnych płyt - nie z komputera!. I basta! Bo inaczej wszystko to jeden wielki pic na wodę. Wściekam się zatem i nie toleruję, gdy gość mówi do słuchaczy, że prezentowany utwór znajduje się jako trzeci na płycie, a płyty przed jego nosem coś nie widać, za to dziub wpatrzony jest w ekran monitora. Muzyka bezczelnie wali z empetrójek, a on rżnie cwaniaka, że niby to z prawdziwej płyty. Rżnie nie tylko ważniaka z siebie, ale i ze swoich słuchaczy, z których rżnie idiotów. A mnie się to bardzo nie podoba. W życiu trzeba być autentycznym. Niestety jednak ci autentyczni dostają najczęściej po nosie, a te drobne żałosne cwaniaczki jakoś z reguły pną się wzwyż. Dlatego w mojej radiostacji, którą niegdyś pragnąłbym założyć, nigdy dla takich nie będzie miejsca. I będzie to najlepsze radio na świecie.
Zastanawiacie się Państwo, po co ja to wszystko? Otóż, czytuję regularnie przeróżne relacje, spostrzeżenia czy recenzje, i nikt do tej pory tak fajnie i trafnie zarazem nie opisał płyty "Born To Run" Bruce'a Springsteena. Wielu mądralińskich będzie przepisywać po swoich starszych kolegach dawno już przeczytaną literaturę, jeszcze inni będą encyklopedycznie zanudzać faktami, które i tak każdy dobrze zna, a sztuką jest napisać tak od siebie. By tego dokonać, trzeba umieć poczuć klimat, uważnie się wsłuchać, i to nie jeden raz na odczepnego na kolanie, lecz pokochać lub znienawidzić pełnymi piersiami.
Andrzej z Zielonej Wyspy napisał dzisiaj na swoim facebookowym profilu o jednym z najsłynniejszych dzieł Bossa. Napisał trafnie, pięknie i interesująco. Pomyślałem - szkoda takiego tekstu tylko na FB. Niewielu go tam doceni, ponieważ Facebook jest miejscem dla chwalipiętów powracających z zagranicznych wakacji, albo wklejaczy nikomu niepotrzebnych pierdół.
Za zgodą Pana Andrzeja poniżej najwspanialsza recenzja "Born To Run" jaką on sam popełnił, a ja w życiu z lepszą przyjemności nie miałem:
z kolekcji naszego "wyspiarskiego" Pana Andrzeja

"Gdyby mnie ktoś zapytał o moje wyobrażenie o Ameryce, odpowiedziałbym jednym zdaniem: Ameryka to „Born To Run” Bruce’a Springsteena. Ta genialna płyta miała swoją premierę dokładnie czterdzieści lat temu. Minęły cztery dekady, a nadal wzrusza i zachwyca. Jest tak wielka, jak wielkie są marzenia ludzi wędrujących na zachód, przejmująca niczym kości bielejące na prerii, prosta jak pierwsza miłość, pełna tęsknoty za przestrzenią i wolnością. Wystarczy ją nastawić i zamknąć oczy, by zobaczyć Forda Mustanga goniącego za zachodzącym słońcem, przydrożne bary, gdzie zmęczone kelnerki marzą o księciu z bajki, weteranów powracających z Wietnamu, zakochane dzieciaki w drodze na bal maturalny, robotników pijących piwo w tanich knajpach, ludzi o twarzach pooranych troskami, spędzających bezsenne noce nad stertami rachunków. Przy odrobinie wyobraźni da się nawet poczuć unoszący się w powietrzu zapach smażonych hamburgerów, kukurydzy ociekającej masłem, naleśników i syropu klonowego. Usłyszeć śmiech dzieci, szum zraszaczy do trawy, wycie syreny policyjnej, szepty modlitw odmawianych przed zaśnięciem...
Jeśli kiedykolwiek jakiemuś artyście udało się zamknąć ducha narodu w 40 minutach muzyki, dokonał tego niewątpliwie Bruce Springsteen na albumie „Born To Run”.
...I to solo na saksofonie Clarence’a Clemonsa w „Jungleland”! Jeśli z czymś je porównać, to chyba jedynie z tym, co zrobiła Clare Torry w „The Great Gig in the Sky” Pink Floyd. Obłęd!!!"

To się nazywa prawdziwe dziennikarstwo. Nikt już dzisiaj tak nie pisuje o  muzyce. Sztuka to wielka, bo jak Państwo zapewne zauważyliście, o samej muzyce de facto Pan Andrzej nie napisał zbyt wiele, a człowiek słyszy wszystkie dobiegające z niej nuty.. Brawo! To się nazywa godne uczczenie albumu, który właśnie ukończył 40 lat.




Andrzej Masłowski
 

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co muzyce najpiękniejsze"