środa, 9 września 2015

niedżezowy

Nie jestem dżezowy. Zawsze ludziom powtarzam, że na to jeszcze przyjdzie czas. Prawdopodobnie, gdy porzucę ostre granie i sprzykrzy mi się życie, to kupię sobie super sprzęt i będę na okrągło flirtować z pięcioma wzorcowo nagranymi jazzowymi płytami. Zacznę się wsłuchiwać w brzmienie perkusyjnych talerzy, jak i w szelest palcowych opuszków dryfujących po grubych strunach kontrabasu, zacznę porównywać wydolność drogich wzmacniaczy, dostrajać wskaźniki, ustawiać w pionie pokrętła, nie dorzucając ni milimetra basów czy wysokich ponad ustaloną książkowo normę. A odtwarzacz kompaktowy wywalę na śmietnik, by sobie nie robić wstydu w zacnym gronie tylko słusznych gramofoniarzy. Taki los mnie oczekuje od lat, czai się gdzieś tam za rogiem. Dopadł już wielu moich rówieśników, tylko jam coś nieposłuszny syn marnotrawny. 
Co pewien czas ktoś próbuje mnie udżezowić, i na nic moje deklaracje, że nie chcę, że nie do tego zostałem powołany. Nagminne próby zjednoczenia z obcą mi sztuką nie ustają. No bo skoro lubię saksofon w "Money" u Pink Floyd, bądź u jazz-rockowych Colosseum, do tego jeszcze płynące pianinko w Toto, to dlaczego nie chcę przeskoczyć z kwiatka na kwiatek, skoro to już tak blisko... Och, gdybym to ja wiedział, dlaczego wolę Black Sabbath od Jana Ptaszyna Wróblewskiego, albo Pink Floyd od Herbiego Hancocka. Z innej widać gliny mnie ulepiono i ta glina trzyma się twardo - nie pęka.
Pamiętam pewnego kolegę na jednym z etapów życia, który lubił sobie często głośno podmetalizować chałupę, szczególnie, gdy starych nie było w domu (robiłem zresztą tak samo!). Leciały u niego na przemian Dżudas Pristy, Ajroni czy inne tam Skorpiony, do momentu, aż kolega się zakochał. Wkrótce amor z nieba przebił parkę strzałą wiecznej szczęśliwości i połączył ich serca na zawsze. Kolega wypełnił foremkę, wkrótce na świat przyszła córeczka i życie nabrało nowych barw. Także muzycznych. Jego żonce nie bardzo widziały się długowłose oprychy z gitarami, więc w stosowny sposób zasugerowała mu zmianę muzycznych wartości. Chłopina szybko poczuł miętę do dżeziku, jak i do eleganckiej harfy Andreasa Vollenweidera, szybko też stał się fanem elektroniki. Wolno mu było gałkę wzmacniacza maksymalnie podkręcać do 1,5, w skali głośności 10. Taki los.
Mam nadzieję, że podczas Nawiedzonego Studia nikt nie zmusza swego partnera do jak najbardziej cichego słuchania. A kapcie leżą pod łóżkiem, nie pod obowiązkową kołdrą.
Za miesiąc z niewielkim ogonkiem, skończę pięćdziesiątkę i wejdę w dziadowaty wiek. W tym miejscu pojawia się zapamiętany kadr z 1981 roku. Pewnego dnia wałkowałem na cały regulator album Whitesnake "Come An' Get It", oczywiście biegając z kątownicą po pokoju jak opętany. Była lekka i z reguły robiła za gitarę, czasem za bas, a bywało, że nawet za mikrofonowy statyw. Taki mądry wynalazek. Będąc zziajany, prawdopodobnie bardziej od samego Coverdale'a, przyszło mi raptem do głowy, czy po pięćdziesiątce nadal będę się równie emocjonować takim graniem, zważywszy iż u wszystkich ówczesnych pięćdziesięciolatków nie widziałem choćby kapki rock'n'rollowości. Bałem się tego podeszłego wieku jak diabeł święconej wody. Szybko jednak przeleciały te nieco ponad trzy dekady i na szczęście sympatia do metalu czy rock'n'rolla nie uszła ze mnie powietrzem. A do jazzu wciąż mi daleko, nawet jeśli niektórych tematów lubię posłuchać, goszcząc w domu także kilka takowych płyt. Long live rock'n'roll!




Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 

 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co muzyce najpiękniejsze"