sobota, 3 października 2015

DAVID GILMOUR - "Rattle That Lock" - (2015) -






DAVID GILMOUR
"Rattle That Lock" 
(COLUMBIA / SONY MUSIC) -
*****


Niedobrze być przez cały czas na celowniku, nie ma z tym lekko David Gilmour. Zbyt wielu spogląda na ręce, śledząc każdy ruch, a do tego jak tu jeszcze sprostać wszystkim oczekiwaniom? Jedni pragną, by nowe dzieło lidera Pink Floyd w sposób oczywisty przypominało twórczość zespołową, drudzy natomiast z ciekawością wypatrują ewidentnego skoku w bok, a jeszcze inni tylko zacierają dłonie w celu złośliwego tonu krytyki - wszak okazja to nieczęsta. Fakt, bowiem od poprzedniego (i przecież całkiem niezłego) "On An Island" upłynęło dziewięć długich lat, choć niezłą rekompensatą była wszak ubiegłoroczna bardzo piękna płyta Pink Floyd "The Endless River". To zresztą ostatnie słowo i oficjalne pożegnanie z zespołowymi fanami. A jednak chyba nie do końca, bowiem na "Rattle That Lock" nie zabrakło wielu pinkfloydowskich akcentów. Weźmy choćby już sam wstęp, w postaci 3-minutowego instrumentalnego "5 A.M.". Łkająca gitara i jeszcze delikatniejsza orkiestracja Zbigniewa Preisnera, działają podobnie na wyobraźnię jak w swoim czasie takie "Signs Of Life" z "A Momentary Lapse Of Reason". Szkoda tylko, że kompozycja tak szybko znika za sprawą brutalnego wyciszenia. Po niej następuje tytułowy i singlowy zarazem "Rattle That Lock". Okazuje się, że Gilmour dobrze się czuje w przebojowym odzieniu. Żywe tempo, podniosły refren, w tle wyraźne Hammondy, no i niemal na każdym kroku "ta" jedyna w swoim rodzaju gitara. Przy tym świetna melodia, a do tego jeszcze należycie kołysze.
Przeboju podobnego kroju już tutaj nie usłyszymy, zresztą cała płyta wydaje się być różnorodna.
W dalszej kolejności "Faces Of Stone", który ma w sobie coś z klimatu retro. Być może za sprawą zgrabnego połączenia pianina, orkiestracji i bardzo fajnego akordeonu - powiewającego taką nieco przedwojenną nutą ("...przyodziewam maskę wybraną przez Ciebie, a Ty uwierzysz w każde moje słowo...."). Gilmour zaśpiewał tu nieco zmęczonym i zachrypniętym głosem, dodając powagi i swoistego dostojeństwa.
W "A Boat Lies Waiting" muzyk zaśpiewał (o tym, że śmierć jest czymś, od czego nikt nie ucieknie) wielogłosem wraz z przyjaciółmi - Davidem Crosbym oraz Grahamem Nashem (połową kwartetu Crosby Stills Nash & Young, którzy już mu pomagali także na poprzednim albumie "On An Island"), opierając całą pieśń o leniwie brnący fortepian i całkiem sporo różnorakich odgłosów czy efektów, a czasem również delikatnych wtrętów na gitarze - ewidentnie przywodzących na myśl skojarzenia z Pink Floyd.
Pierwszą część płyty zamyka 6-minutowa piosenka "Dancing Right In Front Of Me". Jej melodia niesie się wręcz beztrosko, szczególnie w uroczych partiach chóralnych towarzyszących naszemu bohaterowi, budząc przy tym skojarzenia z wykonawcami epoki 60's, w rodzaju The Moody Blues, The Beatles czy The Kinks. W połowie utworu Gilmour wkleja ładną jazzującą partię fortepianu, ponadto warto kolejny raz pochwalić za smyczki Zbigniewa Preisnera, którego możemy podziwiać w sumie na nieco ponad połowie albumu.
Drugą część rozpoczyna najpiękniejszy w całym zestawie "In Any Tongue". Ta blisko 7-minutowa kompozycja poruszy chyba nawet najbardziej skamieniałe serca ("...na ekranach telewizorów umierają młodzi ludzie, a dzieci płaczą w ruinach własnego życia....", i dalej: "....Boże, pomóż memu synowi, co on takiego zrobił?!, słyszę wołanie - Mama!, które w każdym języku brzmi tak samo..."). Ponownie Preisner, który opatulił patetyczną symfonią zbolały głos Gilmoura i jego podniosłą gitarę. Zauważmy, iż na pianinie zagrał tutaj syn Davida, Gabriel - i to z jakim wyczuciem...
Gilmour nie oddał w nasze ręce płyty radosnej, czy też jakkolwiek beztroskiej, bo chyba w ogóle z rzadka lubi uprawiać tego typu twórczość. To dobrze, albowiem w ustach tego doświadczonego życiem dżentelmena chyba najbardziej przekonująco brzmią teksty (w większości autorstwa Polly Samson - żony Davida) pełne refleksji i przemyśleń, traktujące o przemijaniu życia, jego ulotności, a i o szczęściu jako uczuciu, które niekoniecznie zostało nam dane na zawsze. Do tych słów, także idealnie pasuje sugestywna instrumentalna i nieco pinkfloydowska kompozycja "Beauty" - nasuwająca jakby wspomnień czar.
Następny w zestawie utwór "The Girl In The Yellow Dress", być może niespecjalnie pasuje do całej reszty, niemniej zgadzam się ze słowami artysty, który uznając go za po prostu świetny, nie miał zamiaru z niego rezygnować. I bardzo mądrze! To powolna i nieco knajpiana jazzowa piosenka, z gościnnym udziałem Roberta Wyatta (m.in. Soft Machine), który zagrał na kornecie, a także świetnego pianisty Joolsa Hollanda (znanego choćby z bardzo popularnej na Wyspach grupy Squeeze). Po piątym przesłuchaniu, pozostaje już ze słuchaczem na zawsze.
Przedfinałowa i zarazem nieco żywsza kompozycja "Today", także została wzbogacona floydowskimi akcentami, a to dzięki odpowiedniej grze Davida Gilmoura. Rzecz traktuje o tym, iż szczęście należy mocno pielęgnować, ponieważ tak łatwo można je zgubić.
Całość kończy absolutnie genialna, choć szkoda, że tak krótka kompozycja "And Then...". Kolejna perła w koronie, godne dla całości opus magnum...
Nie można było sobie wymarzyć niczego lepszego. Cudowna płyta. Bez wątpienia najlepsza w solowym dorobku Gilmoura.





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 

 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"