wtorek, 24 listopada 2015

BRYAN ADAMS - "Get Up" - (2015) -




BRYAN ADAMS
"Get Up"
(POLYDOR)
*****


W ostatnich dniach trafiła do sprzedaży długo oczekiwana płyta z premierowymi piosenkami Electric Light Orchestra. Lider tamtej grupy - Jeff Lynne, sprawił swoim fanom wielką frajdę, dostarczając upragnioną muzykę po blisko piętnastoletniej przerwie. Dzieło o nazwie "Alone In The Universe" w większości wypełniły kompozycje melancholijne, lecz zachowujące wszelkie charakterystyczne cechy, które przez wszystkie lata określiły styl tej genialnej formacji. "Alone In The Universe" posiada jednak jedną zasadniczą wadę - jest zdecydowanie zbyt krótkie. Zaledwie pół godziny muzyki. Gdyby ktoś zatem zapragnął dodatkowo posłuchać muzyki, gdzie Lynne wyraźnie odcisnął swe piętno, to gorąco namawiam do zapoznania się z najnowszym dziełem Bryana Adamsa "Get Up", które tak a propos, pojawiło się dosłownie kilka chwil wcześniej. Niestety jest ono równie krótkie, co wspomniane "Alone In The Universe", za to pod każdym względem wyborne.
Co prawda, w zasadzie pod wszystkimi piosenkami podpisał się niezmordowany kompozytorski tandem Bryan Adams - Jim Vallance, a samemu Lynne'owi przyszło skomponować tylko jedną z nich - "Do What Ya Gotta Do" - i to w dodatku do spółki z samym Bryanem Adamsem, a jednak słuchacz od razu wie, z kim ma do czynienia. Lynne jako producent narzucił tutaj swój tok myślenia, przez co wszystkich dziewięć kompozycji pachnie rock'n'rollową mieszanką spod znaku E.L.O., Traveling Wilburys, bądź wspomnieniami ze świetnych płyt Toma Petty'ego, George'a Harrisona lub Del Shannona, które niegdyś z powyższymi współtworzył właśnie on.
Bryanowi Adamsowi takie "Get Up" było potrzebne do życia, niczym tlen. Ostatnich jego kilka dokonań przecież nie porywało. Być może i także nie były to płyty szczególnie złe, lecz na pewno brakowało im wzbicia ponad przeciętność. Ubiegłorocznej "Tracks Of My Years", zawierającej covery, akurat z racji jej specyficznego charakteru nie bierzmy pod uwagę, natomiast wcześniejsze autorskie propozycje, jak: "11", bądź "Room Service" pozwoliły, co życie pokazało, dość szybko o sobie zapomnieć. Na szczęście panowie Adams i Vallance, pod czujnym okiem Lynne'a, dostali tymczasem jakby nadspodziewanej weny twórczej. Z ich najnowszych nut, aż kipi energią, jak i chwytliwymi melodiami oraz rasowym wykonawstwem. O takiej płycie Kanadyjczyka marzyłem od dawna, choć zarazem przyznam ze wstydem - nie byłem dużej wiary. Jak przyjemnie jest dostać po nosie. Oby wszyscy artyści zgotowali mi taki los. 
Płytę rozpoczyna rozpędzony "You Belong To Me". Ten fantastyczny kawałek brzmi dosłownie jak nowy Traveling Wilburys. Gdyby do chropowatej barwy Adamsa dołożyć słodki i romantyczny głos nieżyjącego Roya Orbisona, plus któregokolwiek z pozostałych Wilburych, to ach....
Następny "Go Down Rockin' ", doskonale podtrzymuje tempo i poraża kolejną super chwytliwą r'n'rollową melodyką. Coś nieprawdopodobnego, Bryan Adams wycina i śpiewa jakby mu ubyło przynajmniej ze trzydzieści lat. Chwilę później następuje 3-minutowe uspokojenie, a to za sprawą fajnej, choć i też jak najbardziej zadziornej ballady "We Did It All" - gdzie cudownych gitarowych wtrętów dokonuje sam Jeff Lynne. Warto przy tej okazji nadmienić, iż lider E.L.O. zagrał na całej tej płycie, dzieląc swe gitarowe partie wraz z Jim Vallancem, a także Philem Thornalleyem (niegdyś m.in. współpracownikiem The Cure). To nie wszystko; na "Get Up" pojawił się także tamburynista Steve Jay - członek obecnego składu E.L.O. Dużo tych nazwisk i wszelakich powiązań, ale to bardzo ważne, ponieważ ich wszystkich naprawdę słychać!
I tak sobie przemiennie brnie ta płyta, za sprawą kolejnych żywiołowych piosenek: "That's Rock'n'Roll", "Do What Ya Gotta Do", "Thunderbolt" czy "Brand New Day", jak i też wykwintnych, pazurzastych ballad, z "Don't Even Try" oraz "Yesterday Was Just A Dream" na czele.
Jeśli odliczymy dodatkowe cztery, powtórzone z głównej części akustyczne wersje piosenek, to podstawowy album trwa dosłownie ledwie 25 minut !!!. I do tego ma jeszcze czelność zwać się płytą długogrającą. No cóż....na jego zdecydowaną przykrótkawą formę jest tylko jedno usprawiedliwienie - iż wszystkich dziewięć piosenek, to istne perły w koronie. Jeff Lynne chyba nie do końca przy tej okazji zdał sobie sprawę z faktu, iż dla Bryana Adamsa wykonał dużo lepszą robotę, niż dla niedawnego dzieła popełnionego na własny rachunek. 





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 

 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"