wtorek, 15 grudnia 2015

Joe Bonamassa na winylu

Dla mnie winyle, to nie audiofilstwo, a po prostu sympatia do dużego formatu okładki, do samej czarnej płyty, którą wypełniają magiczne rowki z zapisem dźwięku, no i jeszcze kilka innych powodów, o których pisanie nie ma przecież większego sensu. Tak więc, jeśli kupuję jakiegoś współczesnego analoga, to dlatego, że już sam tego fakt po prostu mną mocno kręci. Poza tym i tak "niestety" obowiązkowo przecież sięgam również po wersję CD, choćby z uwagi na Nawiedzone Studio. Zwariowałbym chcąc przegrywać każdą winylową płytę na potrzeby programowe. W pewnym sensie audycje nawet zmusiły mnie do kolekcjonowania płyt CD, przez co ten starszy szlachetniejszy nośnik bywa już tylko odskocznią, ciekawostką.... Jeśli tylko budżet pozwala, nie oszczędzam sobie okazjonalnych gramofonowo-winylowych rozkoszy.
Niedawno nabyłem moją ulubioną płytę Joe Bonamassy. Nie mówię - najlepszą, a ulubioną. Dla innych te słowa zasygnalizują różnicę, dla mnie to i tak jedno i to samo. Bo skoro ulubiona, to i najlepsza.
Sporo z "Driving Towards The Daylight" nagrałem się w Aferze, a w domu... - nie policzę.
Nie jestem jednak zachwycony jakością tego czarnego kręcącego się placka. Srebrzysta płytka ma chyba więcej kolokwialnie rzecz ujmując - pałeru.
To jak to jest z tą wyższością LP nad CD? - niestety nie zawsze. To znaczy, w przypadku najnowszych wydań z reguły nieprawdą bywa to prawie za każdym razem, z kolei starych pierwszych tłoczeń, nikomu obrazić nie pozwolę. Mam nieco takich w chałupie i są to rzeczy najczęściej boskie. Amerykańskie bicia wczesnych Wishbone Ash, Pink Floyd, bądź Emerson Lale & Palmer, chodzą jak żylety, podczas gdy te dzisiejsze "wypasy" przypominają raczej kondycję przeciętnego czterdziestolatka, który w ostatniej chwili dogania zamykający już drzwi tramwaj. 
Kupiłem w ostatnich dwunastu miesiącach nieco reedycji, np. Nicka Cave'a, Marillion, Mike Oldfielda,.... i wszystkie autentycznie grają bardzo tak sobie. Nieźle, lecz zdecydowanie poniżej oczekiwań. Najgorsze są te wszystkie przyciężkawe "heavyweighty" 180g, itp.... Powinny z racji grubości masy mieć głęboko wyryte rowki, a co a tym idzie lepszą dynamikę i jeszcze kilka innych atutów, a ja coś tego nie słyszę. Niemal każda stara elastyczna, miękka i lekka płyta, wygrywa na pniu z tymi wszystkimi muskulaturami.
Na szczęście wyłapując te wszystkie niedogodności nie przeszkadza mi to jednak cieszyć się ze współczesnych winylowych dobrodziejstw. Zresztą nie o super jakość się w nich dobijam, ja po prostu lubię sobie pomacać, powąchać, pooglądać i wreszcie posłuchać. I pod tym względem obcowanie ze sztuką Joe Bonamassy na winylowej wersji "Driving Towards The Daylight" daje duuuużą przyjemność. Inna sprawa, że to właśnie tutaj Bonamassa osiągnął szczyt kunsztu i maestrii. Zrealizował cudowne i melodyjne kompozycje. Zarówno blues-rockowe (choćby obłędne "Who's Been Talking" - z zapowiedzią intro przez samego Howlina Wolfa), balladowe (genialna "A Place In My Heart"), jak i nawet ocierające się o hard rocka (np. "Lonely Town Lonely Street" lub "Somewhere Trouble Don't Go"). Byłem pewien, że maestro podskoczył tutaj nazbyt wysoko, no i wkrótce zacznie spadać. Bynajmniej nie z formą wirtuozerską, a raczej artystyczną. Bo choć ostatni jego wyczyn na "Different Shades Of Blue" jest całkiem całkiem, to w stosunku do naszej omawianej winylowej bohaterki, to już tylko łabędzi śpiew.
Gdyby zatem ktoś zapytał, czy polecam "Driving....", odpowiem: koniecznie! Lecz niekoniecznie z modnego winyla. Chyba, że ktoś jak ja, lubi sobie takie przyjemne dla oka cacko postawić na półce, a czasem przyszpanować w towarzystwie i zagrać ekstra blues rocka z dużej płyty.

Moje ulubione kawałki:
"Who's Been Talking"
"A Place In My Heart"
"Lonely Town Lonely Street"
"Heavenly Soul"
no i genialny finał z nową wersją hitu Jimmy'ego Barnesa "Too Much Ain't Enough Love" - notabene z jego gościnnym udziałem. Zarówno oryginał, jak i ta kopia - palce lizać!

Niech sobie gadają, że niby "Sloe Gin", "The Ballad Of John Henry" czy też "Dust Bowl". Wszystko świetne, nie przeczę, lecz "Driving Towards The Daylight" jest jak królowa pszczół, a tamte tylko jej robotnice.





Andrzej Masłowski
  
 

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"