niedziela, 17 stycznia 2016

DAVID BOWIE - "Blackstar" / "★" - (2016) -






DAVID BOWIE
"Blackstar" (lub po prostu jako "")
(ISO RECORDS / SONY MUSIC)




W piątek 8 stycznia 2016 r. w sklepach całego świata pojawiła się najnowsza płyta Davida Bowiego "Blackstar". Premierę Artysta zaplanował na dzień swoich 69 urodzin. W niedzielę 10 stycznia, niczym grom z jasnego nieba dotarła wieść o jego śmierci - w konsekwencji długiej półtorarocznej choroby nowotworowej. Bowie zataił stan zdrowia przed wszystkimi, tak aby nie ingerowano w jego prywatność. Dlatego chyba wszyscy byliśmy takim obrotem spraw nie tylko zaskoczeni, ale przede wszystkim poruszeni.
Jakże innego znaczenia nabiera najnowsza muzyka Davida Bowiego w obliczu tego, co się stało. Już choćby tylko symbolika samego albumowego tytułu "Blackstar" może być interpretowana na wiele sposobów. Każde słowo, każda nuta, znaczą dziś o wiele więcej, niż po pierwszym kontakcie z albumem w dniu jego wydania.
I choć Bowie przez całe życie mocno zapracował na swą wielkość, to lepszego artystycznego opus magnum nie mógł sobie wymarzyć. A tym bardziej zaplanować.
Odezwał się przed trzema laty po długiej przerwie, za sprawą bardzo udanej płyty "The Next Day", na której nie tyle nawet ożywił własną legendę, co też pokazał klasę niedostępną wielu dzisiejszym twórcom. Po ub.rocznej wieści o nadchodzącym nowym albumie świat oczekiwał go już z wypiekami na twarzy. I kiedy ten wreszcie się pojawił, przyniósł muzyką wychodzącą daleko naprzód, a zarazem pozbawioną "ładności", przebojowości, której przecież mieliśmy całkiem sporo na suma sumarum niełatwej "The Next Day".
A jakbyśmy postrzegali dzisiaj Bowiego, gdyby nie "The Next Day" i wydany w tak niesamowitych okolicznościach "Blackstar"? Być może zapamiętalibyśmy go jako bardzo ciekawego artystę epok minionych, w których zawsze miał coś do powiedzenia, a i nawet częstokroć je wszystkie wyprzedzał. Dlatego kto wie, być może i lepiej, że żegnamy Go w chwili, w której ponownie miał czoło ku górze.
"Blackstar" przynosi tylko siedem piosenek, w dodatku trudnych do jakiegoś jednoznacznego scharakteryzowania. Nie ma w nich radosnych chwil, jest za to sporo jazzu, awangardy, niełatwych melodii, a często nawet depresyjnego nastroju.
Bowie z reguły zaskakiwał, nigdy się nie powtarzał, a nawet nie pozwalał przewidzieć kolejnego kroku. Zawsze szedł za głosem serca, pozostawiając dalece w tyle oczekiwania innych. To czyniło go postacią intrygującą i cenioną zarazem. I ten album też jest tego dowodem.
Zawiera kompozycje zarówno premierowe, jak i opublikowane już nieco wcześniej. Na tej płycie jednak podane w zupełnie innych wersjach. Weźmy pod lupę bardzo piękny i brzmiący niczym pogrzebowy kondukt "Lazarus", którego Bowie jest współautorem. Piosenkę tę napisał na potrzeby musicalu wystawianego na Broadwayu. Można go już teraz wpisać do wieczystej księgi skarbów. Z kolei, nieco ponad cztero- i półminutowy "Sue (Or In A Season Of Crime)", był już dostępny na 3-płytowej kompilacji "Nothing Has Changed", którą to wydano w 2014 roku - w ramach uczczenia 50-lecia artystycznego Bowiego. Tyle, że tam był on sporo dłuższy i znacząco inny. W takiej samej ponad 7-minutowej wersji wydano tę piosenkę również na odrębnym maxi singlu. A na jego drugiej stronie znajdowała się kolejna kompozycja zamieszczona na "Blackstar", a mianowicie " 'Tis A Pity She Was A Whore". W albumowej postaci podano ją także w (nieco) krótszej formie. Tak więc, z siedmiu kompozycji zamieszczonych na "Blackstar", raptem cztery są w stu procentach premierowymi. A i tak całej płyty słucha się jak jednolitego premierowego dzieła.
Pamiętam nieco saksofonu na "Aladdin Sane". Brzmiał on intrygująco, a jednak na "Blackstar" ten instrument wydaje się być najważniejszym ogniwem. Oczywiście obok samego głosu Bowiego. I jakże pięknego śpiewu. Nie umniejszając przy tym wybornym partiom organów, pianina, fletu czy gitary - których też nie zabrakło.
Jakie to niesamowite, że w śpiewie Bowiego słychać dużo mocy, jak i samej chęci do życia. Nawet teraz, już po smutnym niedawnym wydarzeniu, trudno wyczuć w nim chorobę i przewidzieć jej smutną konsekwencję. Zresztą, sam Bowie chyba najbardziej cieszył sympatyków, gdy adresował do nich twórczość daleką od tej radosnej. Taką, jak na tej płycie. I kto wie, czy na "Blackstar" nie wspiął się jeszcze o szczebel wyżej. Myślę, że to jedne z najwspanialszych niespełna trzech kwadransów, jakie jeszcze zdążył stworzyć. Niczym swoiste postscriptum. Od otwierającego tytułowego "Blackstar", aż po finałowy "I Can't Give Everything Away".






Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"