środa, 6 stycznia 2016

TOP 2015

co ważniejsze ub.roczne
Ciekawy rok. Nie twierdzę, że lepszy od kilku poprzednich, ale na pewno interesujący. I jak każdy z minionych przyniósł dużo świetnej muzyki.
Podsumować go jednym zdaniem nie sposób, dlatego najlepiej zawsze komentować wydarzenia na bieżąco. Myślę, że Słuchacze Nawiedzone Studia, jak i Czytelnicy tego Bloga, i tak wiedzą na kogo mogłem postawić.
Jako, że nieczęsto bywam na koncertach, ponieważ wszystkie pieniądze wydaję na płyty, podsumuję tylko same albumy. W tej dziedzinie przynajmniej czuję się w miarę kompetentny.
Proszę serio potraktować pierwszych 5-6 miejsc, które są wiążące i stabilne. Co do pozostałych, tutaj klasyfikacja nie jest aż tak ważna, albowiem ich lokaty równie dobrze mógłbym przestawiać w zależności od nastroju.
Troszkę posiedziałem, tu coś dopisałem, tam wykreśliłem, jeszcze gdzie indziej dokonałem jednej czy drugiej korekto-roszady, i oto co z tego wyszło:



1) ex-equo dwa tytuły:
SEVEN "7" (album wydany w 2014 roku, odkryty wiosną 2015) - czarujące piosenki na rockową nutę. Wzorcowe dzieło, godne najlepszej ręki kompozytorskiej.
REVOLUTION SAINTS "Revolution Saints" - były już perkusista Journey, Deen Castronovo (wyrzucony niedawno z grupy, m.in. za molestowanie żony, w konsekwencji czego areszt, później wpłacona kaucja, sprawa sądowa, widmo więzienia...., ach....) pokazał, że także świetnie śpiewa. A gitarzysta Doug Aldrich i basista Jack Blades dopięli reszty. To melodic rock, hard rock, balladowy rock i licho wie, co jeszcze innego...., a wszystko w złotych ramach.


2) DAVID GILMOUR "Rattle That Lock" - nie tylko dla fanów Pink Floyd, ale wiadomo od razu, iż to właśnie oni głównie będą wniebowzięci.

3) STEVEN WILSON "Hand. Cannot. Erase." - chyba najdoskonalsze solowe dzieło szefa Porcupine Tree. Przejmująca i zmysłowa opowieść, pokryta równie poruszającą i efektowną muzyką.
4) FIND ME "Dark Angel" - cóż za niespodzianka! W przypadku tej płyty nie liczyłem na wiele, wszak poprzednia i zarazem debiutancka "Wings Of Love" zawierała jedynie kolekcję fajnych piosenek. Tutaj dominują już tylko czarujące, potężne, świetne..

5) TOTO "XIV" - powrót marzenie. W dodatku z moim ulubionym Josephem Williamsem. Gdy on śpiewa, plus czasami także i gitarzysta Steve Lukather, to musiało zatrybić. To jest takie Toto, jakiego od dawna pragnąłem. Z melodiami i zręcznymi solówko-zagrywkami, z tą swoją lekkością, powabnością i sobie tylko znaną jazzującą elegancją.

6) MARK KNOPFLER "Tracker" - nie od razu polubiłem tę płytę. Dorastałem do niej tygodniami, aż w końcu usłyszałem czar zawartych tam strof i nut. Maestro Knopfler z dużym wyczuciem i poczuciem smaku, a także nabytego życiowego doświadczenia, ponownie zaczarował odbiorcę ślicznymi opowieściami z dzieciństwa, młodości, z wielu podróży, a i spotkań z różnymi ciekawymi ludźmi - w tym własnymi autorytetami.

7) JOHN LODGE "10,000 Light Years Ago" - solowy album muzyka The Moody Blues. Długo nie nagrywał. Ostatnie solowe dzieło wydał jeszcze w latach 70-tych, kiedy to wielu jego odbiorców nie było jeszcze na świecie. Najnowsza propozycja jest króciutka, niczym dłuższy maxi singiel, lecz jest tam wszystko, co dla wrażliwości muzyka typowe. A przede wszystkim - pełne lirycznej tęsknoty piosenki.

8) BRYAN ADAMS "Get Up" - płyta wyprodukowana przez Jeffa Lynne'a - szefa słynnych Electric Light Orchestra, których to nowy album trafił do sklepów ledwie kilka tygodni później. Niestety niczym nie porażając, albowiem wszystkie siły Lynne chyba zużył dla Bryana Adamsa. Ta rock'n'rollowa płyta jest tak radosna, jak jedynka Traveling Wilburys, choć nie chciałbym tych dwóch pozycji na siłę ze sobą zestawiać. Płyta do słuchania, do zabawy, do pozytywnego myślenia.

9) BETH HART "Better Than Home" - ta Pani zyskała u nas sławę dzięki wspólnym wyczynom z Joe Bonamassą. I dobrze. Z tym, że solowo jest chyba jeszcze atrakcyjniejsza. Po bardzo fajnej płycie "Bang Bang Boom Boom" - z gigantycznym przebojem tytułowym, teraz nagrała płytę jeszcze lepszą. Dojrzalszą, bardziej osobistą, pełną "kobiecego blues/balladowego rocka". I także autentyczną - pod każdym względem.

10) THUNDER "Wonder Days" - też ich długo nie było. Zrobili sobie odpoczynek, by powrócić pełni energii z najlepszą płytą od lat. Co za forma! Absolutna gratka dla miłośników konkretnego rocka, wyrosłego z Rolling Stonesów, Free, Bad Company, Led Zeppelin, i tym podobnych... Jednak nie jest to żadna tania podróba. Od razu wiemy, że to Thunder!




Na uznanie zasłużyły również:
KHYMERA "The Grand Design" - bałem się tej nowej Kajmiry bez Daniele'a Liveraniego, a okazało się, że jest autentycznie dobrze. Nawet - bardzo dobrze. Płyta na swój sposób bardzo przewidywalna i w niczym nie zaskakująca, a jednak trudno się od niej oderwać.

HANDFUL OF SNOWDROPS "III" - wciąż jeszcze mało u nas znani mroczni kanadyjscy elektro-popowcy. Mają panowie smykałkę do nastroju, brzmienia i melodii. Nie każdy tak potrafi.

ARENA "The Unquiet Sky" - ambitny (staro-angielski) concept album, z wieloma pięknymi fragmentami. Jeśli posłuchamy tej płyty nie przez pryzmat bladej kopii Marillion, to wiele da się w tej muzyce odkryć.

MARC ALMOND "The Velvet Trail" - najlepszy album od lat. Almond wspiął się na szczyt możliwości kompozytorskich, zupełnie jakby sam sobie pozazdrościł dawnych klarownych lat.
DEF LEPPARD "Def Leppard" - 14 piosenek. Dużo. Tak jakby Leppardzi chcieli koniecznie, aby każdy słuchacz znalazł tutaj choćby kilka nutek dla siebie. A tu nieoczekiwanie powstał atrakcyjny całościowy materiał, spokojnie dający się mierzyć z dawnymi ich najlepszymi płytami.

MOTÖRHEAD "Bad Magic" - po niedawnej śmierci Lemmy'ego ostatnie dzieło tej zacnej grupy nabiera zupełnie nowego znaczenia i innej wymowy. Wielu artystów zwie się r'n'rollowcami nieco na wyrost, a Lemmy był w tej dziedzinie autentykiem. Dlatego świat metalu i rock'n'rolla stracił Boga. 
IRON MAIDEN "The Book Of Souls" - w swojej historii nagrali tak wiele genialnych albumów, że ten najnowszy jest przy nich kopciuszkiem. A jednak bardzo się z niego ucieszyłem, ponieważ muzycy wreszcie po kilku latach mydlenia uszu zaczęli grać tak jak lubię.

PRAYING MANTIS "Legacy" - nigdy nie zyskali sławy, co wywodzący się z tego samego nurtu (i czasu) Iron Maiden, Saxon czy Def Leppard, a pomimo tego czasem zmieniają składy i nagrywają. Ich płyty wychwytują tylko najzagorzalsi fani gatunku, reszta świata "kulturalnie" przymyka uszu. To obciach dla nich, że nigdy nie dorwą się do tej świetnej płyty.

ANDERSON PONTY BAND "Better Late Than Never" - koncertowo, w dodatku nareszcie się spotkali, a jednak z płyty wyeliminowano większość oklasków, co przy fantastycznej realizacji całego występu wypadło jak z perfekcyjnie skrojonego "studyjnego" albumu. Ponty gra obłędnie, a Anderson chyba został obdarowany "tym" głosem na zawsze.

LANA DEL REY "Honeymoon" - melancholia i ukojenie w jednym. Do tego niczym senna mara śpiewanie Lany. No i śliczne nuty. Wiem, że to poruta, przecież dzisiaj to duża gwiazda, a jej płyty leżą w każdym Empiku. No i co z tego. Nie dbam o to, czy jestem modny, czy też nie.

THIS OCEANIC FEELING "Universal Mind" - odkrycie, które jest zasługą naszego Słuchacza. Piosenki podszyte art-rockową nutą. Smakowicie!

AMORPHIS "Under The Red Cloud" - mieli lepsze płyty, niemniej i na tej znajdziemy kilka obłędnych utworów, jak choćby: "Dark Path", "Come The Spring", "Winter's Sleep" czy tytułowy.

W.A.S.P. "Golgotha" - ten niegdyś uwielbiany przeze mnie band w ostatnich latach coś nie porywał. Do teraz.

ROYAL HUNT "Devil's Dozen" - nie tak dobra jak dwie poprzedniczki, ale i tak smakuje wybornie.

RIVERSIDE "Love, Fear And The Time Machine" - najdelikatniejsza płyta w karierze Mariusza Dudy i jego kompanów. I kto wie, czy nawet nie najpiękniejsza.
LUCA TURILLI'S RHAPSODY "Prometheus - Symphonia Ignis Divinus" - mityczny świat, w którym rock i metal stykają się z operą. Nie tylko dla wytwornych sal z fotelami podbitymi wiśniowym atłasem.
HOLLYWOOD VAMPIRES "Hollywood Vampires" - Alice Cooper z Johnnym Deppem i Joe Perrym, oraz z całą masą gości (m.in. Robby Krieger, Slash, Brian Johnson, Paul McCartney i wielu innych) w trzech własnych kompozycjach oraz sporej dawce przeróbek Led Zeppelin, Pink Floyd, The Doors, The Who,.... Godne uczczenie dawnego kalifornijskiego klubu dla artystów pijaków, do którego w swoim czasie zaglądały nawet takie sławy rocka, jak: Keith Emerson, John Lennon czy Keith Moon.






Ciut lepsze mogły być najnowsze albumy SCORPIONS "Return To Forever" - słychać, że to odrzuty, choć uczyniono wszystko, by zapachniało nowizną, DON HENLEY "Cass County" - wszystko dobrze - brzmienie, produkcja, głos mistrza, tylko same piosenki jakoś mało chwytliwe. Ponadto JEFF LYNNE'S ELO "Alone In The Universe" - całość nieco "szpeci" ubogość formy, jak na mistrza Jeffa Lynne'a przystało. Słychać, że płyta nie jest żadnym ELO, a solowym tworem jej lidera, w zacisznym domowym studio.



Za największe rozczarowania uznaję najnowsze dokonanie NEW ORDER na "Music Complete" - muzyka dla najczęściej pozbawionych dobrego smaku brytyjskich dziennikarzy, oraz BLACKMORE'S NIGHT "All Our Yesterdays" - czas drogi Ryszardzie rozruszać już bądź co bądź reaktywowanych Rainbow.


Mam nadzieję , że niczego nie przeoczyłem, o niczym nie zapomniałem.... Wszak dwanaście miesięcy, to jednak kawał czasu.






Andrzej Masłowski


 
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"