poniedziałek, 14 marca 2016

słówko o Keithie Emersonie

Przytłoczyła mnie wieść o samobójczej śmierci Keitha Emersona. Podobno była ona wynikiem nieuleczalnego niedowładu bodaj dwóch kończyn w jednej z rąk, co mocno podcięło skrzydła Mistrzowi. Dla niego był to wyrok śmierci, który zresztą wyegzekwował.
Dla Emersona czarno-biała klawiatura była tym, czym dla Jimiego Hendrixa lub Jeffa Becka gitara. Zresztą wszyscy ci panowie mają (mieli) ze sobą wiele wspólnego. Byli wirtuozami pierwszego sortu (i nie budźmy przy tym żadnych skojarzeń). Emerson na organach wycinał z równym szaleństwem i pasją, co Jimi Hendrix, Jeff Beck, bądź Eddie Van Halen na sześciu strunach. A scenicznego szołmeństwa mogliby mu pozazdrościć niemal wszyscy instrumentaliści klawiszowi tego świata. Wystarczy pooglądać stare materiały wideo, najlepiej z okresu 70's. Keith zjada wręcz swój instrument. Ciekawe, jak kiedyś organy konstruowano, że te wytrzymywały takie katorgi.
Proszę sobie wyobrazić, że w tamtej epoce muzyka tria Emerson, Lake & Palmer często przyciągała na koncerty pełne stadiony, a płyty podbijały listy przebojów. Przykłady? Proszę bardzo:
- debiutancki "ELP" - 4 miejsce na brytyjskiej TOP 40, a na amerykańskiej dwusetce Billboardu miejsce 18
- "Tarkus" - 1 miejsce UK, 9 miejsce USA
- "Pictures At An Exhibition" - 2 miejsce UK, 10 w USA
- "Trilogy" - 2 miejsce UK, 5 w USA
- "Brain Salad Surgery" - 2 miejsce UK, 11 w USA
i tak dalej...., i tak dalej.....
Jak widać, to nie przelewki. To nie jakiś nudny progresywny rock, którego tak wielu gryzipiórów próbuje dyskredytować. Przy okazji, to także informacja dla tych, którzy cały świat wielkiego art rocka do znudzenia upatrują jedynie w Pink Floydach.
Keith Emerson jest przykładem wielkiego muzyka, który do doskonałości doszedł właściwie sam. Poprzez pasję i chęć dążenia. A i poprzez fascynację klasykami muzyki dawnej. Wyobraźmy sobie zatem młodego kilkunastoletniego chłopaka, który pewnego dnia wchodzi do sklepu z instrumentami i kupuje na raty upragnione organy, a później ćwiczy dniami i nocami, a pomiędzy zmuszony jest pracować i zarabiać na chleb. Bo sztuka i wielcy artyści rodzą się w bólach. Poprzez zapał i miłość do tego, co staje się życiową drogą. Nie na łatwiznę, po odpaleniu laptopa i ściągnięciu darmowych instruktarzy.
Kiedy poznawałem muzykę tria ELP miałem bodaj 14 wiosen. I choć na stare lata pamięć potrafi mnie mocno zawodzić, to zdaje się, że rozpoczynałem jak należy, od "jedynki". Od tej, z której wczoraj posłuchaliśmy w nawiedzonym studio "The Barbarian" oraz "Knife-Edge". Nie byłem wówczas zbytnio zachwycony twórczością Keitha Emersona i jego kompanów. Ta niełatwa w sumie muzyka nie bardzo mogła znaleźć miejsce w umyśle młodego chłopaka, któremu najwięcej radości dostarczały proste i melodyjne piosenki. Jednak z czasem.... Później przyszły "Obrazki z Wystawy", "Chirurgia Mózgu" (a raczej skrojona z niej sałatka) i jeszcze tych kilka innych... Gdzieś tak w okolicy 19-20 roku życia wreszcie załapałem, o co chodzi. Tyle tylko, że w tamtym czasie przez chwilę nie było Emersonów. Byli oni wszyscy, lecz każdy z osobna. Aż nastąpiło w dwóch/trzecich zjednoczenie. Na linii Keith Emerson-Greg Lake, a na literkę "P" - tym razem nie Carl Palmer, a inny wybitny perkusyjny wymiatacz - Cozy Powell. Ich jedyne dzieło z 1986 roku należy do moich "życiówek". I szczerze mówiąc w nosie mam, czy ktoś się ze mną w tym względzie zgadza, czy też nie. Kolejną życiówkę przyrządzili dla mnie sześć lat później. Już wszyscy oryginalni - jako Emerson, Lake & Palmer". Była to fantastyczna płyta "Black Moon".
Polska płyta "Keith Emerson & The Nice" wydana nakładem Polskich Nagrań w połowie lat 70-tych. Dla przypomnienia - The Nice było grupą, w której Keith Emerson występował jeszcze przed ELP (lata 1967-1970).
Pamiętam jak wieszano na Emersonów psy za popowe (choć tylko połowicznie) "Love Beach" lub za ostatnie dokonanie na "In The Hot Seat". A mnie się podobały i podobają do dzisiaj. Tak samo jak też tych kilka bardzo niedocenionych solówek Keitha Emersona, o których następuje od zawsze jakaś zmowa milczenia. Dziwi mnie ten stan rzeczy, tym bardziej, że Emerson popełnił ich nieco, a w 1981 roku skroił choćby kapitalną muzykę do filmu "Nocny Jastrząb" ("Nighthawks"). Muzyka, która fantastycznie korespondowała z tamtym sensacyjnym obrazem, gdzie rewelacyjne główne role nadstawiali Sylvester Stallone i Rutger Hauer. Na tej podstawie polecałbym wszystkim niedowiarkom, jak i innym muzycznym "zaniedbalcom", by sięgnąć także po dzieła Emersona wykraczające już poza ramy tercetu ELP.
Wczorajsze nasze spotkanie w nawiedzonym studio zaowocowało niskim pokłonem dla maestro Emersona. Posłuchaliśmy fragmentów czterech albumów i myślę, że na tym nie koniec.





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"