środa, 11 maja 2016

EPITAPH - "Fire From The Soul" - (2016) -








EPITAPH
"Fire From The Soul"
(MIG-MUSIC)
*****



Początki Epitaph sięgają roku 1969, choć pierwszy album ta niemiecko-brytyjska formacja wydała dwa lata później. Był to nie tylko jeden z najefektowniejszych gitarowych heavy/progresywnych tworów na ówczesnym niemieckim rynku, ale w tej kategorii grania równał do największych bandów tamtych lat. Pomimo, iż grupa nigdy nie zyskała poklasku na miarę swych brytyjskich odpowiedników, choćby z podobnych Wishbone Ash. Oczywiście nie zestawiając kropka w kropkę artystycznych osiągnięć obu zespołów, bo jeśli ktoś pamięta dla przykładu przecudną balladę "Visions" - z pierwszego longplaya pt."Epitaph", to grupie wówczas bywało także blisko do dokonań King Crimson.
Muzycy Epitaph zawsze skłaniali się ku rozbudowanym formom, często wykraczającym poza obszar stereotypowych rockowych piosenek. Najważniejszą rolę pełniły gitary, w dawnych czasach wspomagane brzmieniem zacnego melotronu, jednak z czasem melotron został zastąpiony brzmieniem pianina, organów Hammonda, bądź efektownymi partiami skrzypiec - o czym również dowodzi ta oto najnowsza płyta "Fire From The Soul". Po siedmiu latach od bardzo udanej "Dancing With Ghosts" - z m.in. tak cudownymi kompozycjami, jak: "Ride The Storm" lub "On Your Knees".
Najnowsze dzieło Cliffa Jacksona, Berniego Kolbe i ich kompanów, przynosi blisko godzinną porcję muzyki, która tylko utrwala słuchacza w przekonaniu o wielkości tego zespołu. Być może młodszemu audytorium ten rodzaj grania wyda się niemodny i mocno anachroniczny, ale proszę niech zatem wskażą ewentualni niezadowoleni godnych im rówieśników. Epitaph grają melodyjnie, pomysłowo i zmysłowo zarazem, do tego różnorodnie, bogato i z wielką klasą. Poza tym, głosów Jacksona i Kolbego nie naruszył nic a nic ząb czasu. Cóż to za piękna płyta. Po wielokrotnym posłuchaniu naprawdę trudno cokolwiek wyróżnić, bo tyle tutaj dobrego. Że o odrzuceniu czegokolwiek mowy nie ma.
Utwory na "Fire From The Soul" tworzyły się latami. Wiele pomysłów zapisywano i wrzucano do szuflady z napisem "na potem", a bywało, że nie wierzono w ich opublikowanie kiedykolwiek. Za dobry przykład niech posłuży kompozycja "Love Child", która powstała już w połowie lat 80-tych i miała być ozdobą debiutanckiego albumu metalowej grupy Kingdom, z czasem to grupy przemianowanej na Domain (m.in. genialny album "Before The Storm" !!!), a której to przewodniczyli właśnie liderzy Epitaph - Bernie Kolbe i Cliff Jackson. Panowie nie byli wówczas zadowoleni z efektu finalnego i postanowili wstrzymać wydanie "Love Child". W latach kolejnych także nie udawało się niczego z tym dokonać - do teraz. Te cztery i pół minuty na pewno odstają nieco klimatem od wszystkich pozostałych nagrań z "Fire From The Soul", mocno przypominając twórczość Domain, i fani tamtego zespołu powinni koniecznie tej piosenki nie przegapić. Coś kapitalnego! Jednak siła całego dzieła nie tkwi przecież tylko w tym jednym fragmencie, a w niemal doskonale splecionej całości. Proszę choćby przyłożyć uszu do rozbudowanego, blisko 9-minutowego tytułowego "Fire From The Soul". Jak to muzycy nazwali; to prawdziwa symfonia rocka z wpływami barokowego folku, jak i orkiestrowego gotyku. Kompozycja ta również sięga korzeniami dawnych lat. Niektóre jej motywy powstały już za czasów płytowego debiutu, czyli w 1971 roku. A więc, gdy grupa realizowała się jeszcze dla wydawniczego mocarstwa Polydor. Kolejna perła w koronie. To samo można by rzec o poprzedzającym ją ledwie 5-minutowym "Man Without A Face" - podejmującym tematykę
fanatyków religijnych, na których dłoniach zamiast Boga, widnieje krew. To bardzo porywający utwór, z fajnymi fanfarowymi wstawkami oraz ciężkimi partiami gitar. Zresztą, pisząc "efektowny", "porywający", troszkę czuję się nieswojo. Wychodzi bowiem na to, iż pozostałe piosenki im w jakimś stopniu ustępują, a przecież chwilę wcześniej podkreślałem, że nie ma tutaj słabych punktów - i to prawda. Jednak nawet w dziełach perfekcyjnych bywają momenty lepsze i lepsze jeszcze bardziej. Idąc tym tropem, polecam jakby szczególniej otwierający całość zadziorny "Nightmare". Rzecz to o dziewczynie z małej mieściny, która niezbyt dobrze czuje się pośród rówieśników. Pewnego dnia kupuje motocykl i ucieka do dużego miasta. Jednak czy uda się jej zapomnieć o przeszłości i udanie wejść w nowe życie?. Do tego warto dokleić poruszający "Fighting In The Street". Piosenkę zainspirowały wydarzenia z 2014 r. w Hong Kongu, kiedy to doszło do protestów przeciw niedemokratycznej ordynacji wyborczej ze strony Chin. Przy okazji w 2014 r. minęła 25-rocznica wydarzeń z pekińskiego Placu Niebiańskiego Spokoju, na którym krwawo stłumiono protesty, w których zginęło blisko ćwierć tysiąca ludzi. Na początku i w końcówce "Fighting In The Street" słychać autentyczne odgłosy tamtych wydarzeń. Tyleż samo dobrego da się również powiedzieć o "The Way It Used To Be", "No One Can Save Me", o utrzymanych w klimacie dawnych Wishbone Ash balladach: "Any Day" oraz "Sooner Or Later", czy o finalizującym i solidnie podmetalizowanym "One Of These Days", a poprzedzonym półminutowym Mozart'owskim intro "Rondo Alla Turca".
Każda zawarta tu kompozycja ma swą ciekawą historię, niepowtarzalny urok, jak i oryginalną melodykę. Słucha się tego wszystkiego z wypiekami na twarzy. Świetna płyta, i tyle.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"