środa, 20 lipca 2016

Relacja z koncertu BLACK SABBATH piórem Szymona Gogolewskiego

Poniżej wklejam relację z koncertu Black Sabbath w krakowskiej Tauron Arenie, napisaną przez Słuchacza Szymona Gogolewskiego.
Na przyszłość zachęcam Szanownych Państwa do relacjonowania koncertów. Chętnie tego typu recenzje zamieszczę na blogu. Tym bardziej, iż ja sam bywam na koncertach zdecydowanie zbyt rzadko.



Moja relacja z koncertu Black Sabbath – Tauron Arena w Krakowie 02.07.2016
 
2 lipca br. razem z moim kuzynem, wielbicielem dobrej muzyki, koncertowania i kolekcjonowania płyt (podobnie jak ja) wybraliśmy się w trasę do Krakowa, na koncert Black Sabbath. Dzień nie był fortunny na taki wypad - doskwierający upał (w samochodzie działała klimatyzacja, ale każdy postój na trasie okupiony był kroplami potu na czole) oraz odbywał się mecz Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej między Niemcami a Włochami. No ale cóż - coś się kocha, a coś innego tylko lubi, więc
wybraliśmy koncert.
Początek wyprawy nastąpił równo w południe. Do Krakowa dojechaliśmy około 17:00. Trasa ładna, samochód szybki (wiem, bo mój osobisty), więc można było gnać. Zaparkowaliśmy obok centrum handlowego, gdzie posililiśmy się kawą, a i zakupy muzyczne też zostały dokonane. Nie był to mój pierwszy kontakt z Tauron Areną. 16 grudnia 2014 byłem tam na koncercie Bryana Adamsa. Miałem więc porównanie, co więcej siedziałem prawie w tym samym miejscu - na trzecim piętrze z lewej strony sceny. Istotna
różnica w przypadku obydwu koncertów to nagłośnienie. Nie oznacza to bynajmniej, że Black Sabbath czy Bryan Adams był źle nagłośniony, tylko chodzi o to, że decybele były inne.
Występ Black Sabbath poprzedził zespół Rival Sons. Był to mój pierwszy kontakt z nimi, choć wiem, że kilka płyt na swoim koncie mają. Wokalista dość charyzmatyczny - w skórze, ale bez butów. Z wyglądu taka krzyżówka Jima Morrisona i Michaela Hutchence'a. Muzyka fajna. Tyle i tylko tyle.
Po występie Rival Sons krótka przerwa i punktualnie o 20:40 rozpoczął się show Black Sabbath. Na białym ekranie wyświetlone logo zespołu, pierwsze riffy oraz uderzenia bębnów i ekran spada, a za nim ważna trójka, chociaż faktycznie czwórka: Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Geezer Butler a za perkusją Tommy Clufetos (wyglądający jak Zwierzak z Muppet's Show) . Występ był w ramach trasy "The End" w podtytule okrzykniętej, jako: "początek końca, czyli finałowa trasa najwspanialszego zespołu metalowego w dziejach". No...
...i tak, i nie. Ważny zespół to jest na pewno, czy nadal wspaniały... to inna sprawa. Chciałem ich zobaczyć i posłuchać, tak samo jak chciałem zobaczyć i posłuchać Deep Purple, Roxette czy U2. Ozzy Osbourne porusza się jak dziadziuś w domowych pantoflach i widać po nim upływ czasu oraz wiele dni, tygodni czy miesięcy wydartych z pamięci. Co ważne - tydzień wcześniej oglądałem Davida Gilmoura, który jest o 2 lata starszy od Ozzy'ego, a wygląda, mimo siwych włosów, o 10 lat młodziej. Ważne było dla mnie usłyszeć: War Pigs, N.I.B., Iron Man, Children of The Grave czy Paranoid, ale forma wokalisty była lepsza niż większości pensjonariuszu domów starości, ale jednak nie na poziomie rockandrollowca. Co innego Tony - jak zawsze z wielką klasą, zarówno w kontekście ubioru oraz stonowania i powściągliwości scenicznej, a paluchami wymiata, że hej.
W pamięci koncert zapadnie, bo byłem, bo będę mógł potomkom opowiadać, bo rewelacyjny set perkusisty, dający wytchnienie gardłu Ozzy'ego, bo tłumy ludzi i niestety, bo cholernie drogie płyty tourowe (z podpisami 300 zł !!!!) i inne gadżety.
Ale mimo tego wszystkiego było warto, nawet mimo tego, że meczu Krzyżacy kontra Joannici nie widziałem.
 
 
 
Szymon Gogolewski