niedziela, 27 listopada 2016

STING - "57th & 9th" - (2016) -






STING
"57th & 9th"

(A&M RECORDS)
**




Podobno owe skrzyżowanie ulic na Manhattanie Sting przemierzał każdego dnia, udając się tym samym do nagraniowego studia. Stąd całkiem trafne "57th & 9th" na rzecz albumowego tytułu.
Miała to być taka płyta, na jaką czekaliśmy od dawna. Bez żadnych eksperymentów, ucieczek w stronę klasyki, świątecznych refleksji, musicali czy ubierania klasycznych piosenek w nowe i niekoniecznie atrakcyjniejsze szaty. Dość tego. "Nacieszyliśmy" tym uszy przez ostatnich kilkanaście lat, czas więc na premierowe propozycje z kategorii dobrych piosenek.
Na co dziś stać Stinga?. Nie było się jak przekonać od czasów suma sumarum przeciętnego "Sacred Love". A więc, od lat trzynastu.
Nie spodziewałem się drugiego "...Nothing Like The Sun" czy nawet ustępującego mu znacznie, lecz ogromnie popularnego "Ten Summoner's Tales". Liczyłem jednak na smaczki. Na ciekawe kompozycje, poparte elegancją gry i mnogą ofertą samych instrumentów. Niestety, nic z tego. Z dawnego Stinga nie pozostało już nic. Oczywiście można Artystę chwalić za wrażliwość, mądre teksty, za bycie mesjaszem, ale w tym wszystkim zupełnie zatarła się najważniejsza - sama muzyka. Muzyka, która niegdyś stała Stingowi otworem.
Nuda, nuda, jeszcze raz nuda. Nie znalazłem na "57th & 9th" choćby jednej piosenki dającej się pokochać, bądź przynajmniej jakoś szczególniej polubić.  I wcale nie to, że Sting jest całkowicie bez formy. Dobrze przecież śpiewa, płyta też jakby profesjonalnie i przestrzennie zrealizowana - lecz nie ma na niej TEGO czegoś. Samo utytułowane nazwisko już dziś nie wystarczy, muzyczny rynek każdego dnia podsuwa równie ciekawych i wrażliwych twórców. Trzeba zaproponować coś więcej, a przynajmniej nie zaniżać wzniesionego niegdyś wysokiego pułapu.
Na wyróżnienie z tej słabej całości może zasługiwać jedynie zbitek dwóch piosenek, które zamykają album. Mowa o "Inshallah" oraz "The Empty Chair". Pierwsza jest jakby modlitwą za uchodźców, a jej tytuł tłumaczyć należy "jeśli Bóg zechce". Druga stanowi za hołd dla Jamesa Foleya - amerykańskiego dziennikarza, porwanego i zamordowanego przez ISIS. Obie charakteryzuje delikatność, wrażliwość i subtelność, na jakie to cechy Stinga ciągle stać. Szczególnie ładną melodię nosi "Inshallah". Kto wie, być może nawet najładniejszą na całym albumie. Niestety nie da się tego powiedzieć o przebojowo-singlowym "I Can't Stop Thinking About You", którego moc równa się pierdnięciu muchy w pustej beczce, jak też niczym szczególnym nie razi następujący po nim, nawet gitarowy "50.000". Choć to przecież piosenka ku pamięci zmarłych w 2016 roku artystów (dla Dawida Bowiego, Prince'a, Glenna Freya, a także Lemmyego z Motorhead).
Z całości wypływa ewidentny brak twórczej weny. Rozumiem, że Sting zapragnął bardziej gitarowej płyty, niż zahaczającej o rejony jazzowe. Nawet lepiej, wszak ja sam zdecydowanie optuję za rockiem. Jednak troszkę można żałować, ponieważ nasz bohater akurat w tych jazz-smaczkach zawsze wypadał korzystnie. Być może ich obecność przydałaby nieco uroku bezbarwnym "Down, Down, Down", "One Fine Day", "Petrol Head", "Heading South To The Great North Road" czy "If You Can't Love Me".
Przykro pisać te słowa o Artyście, którego szanuję i lubię. I w którego nadal wierzę. Tej wiary dodaje szczególnie fajna wersja klasycznego "Next To You" - z końcówki limitowanego albumowego wydania. Tenże Police'owy klasyk Sting wykonał z prawdziwym pazurem, a stało się to w manhattańskim klubie Rockwood Music Hall. A więc, gdy w wolnej chwili naszła Stinga ochota na to, co tygrysy lubią najbardziej.

P.S. O komercyjny sukces albumu nie martwiłbym się. Sting mocną pozycję ma nie tylko u nas. "57th & 9th" znajdzie nabywców już choćby tylko z tej racji.







Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"