poniedziałek, 2 stycznia 2017

wieczór z Patem

W sierpniu ubiegłego roku posłuchaliśmy kompozycji "San Lorenzo". Już nie pamiętam, co do jej odtworzenia stało pretekstem, a być może, co też bardzo prawdopodobne, zapodałem ją bez żadnego powodu. Ponieważ było ciepło, pieściła letnia pora, towarzyszył mi dobry nastrój, przez co "San Lorenzo" przełożyło się dodatkowo na jego polepszenie. Wówczas nie przewidywałem jeszcze reanimacji Dwójkowego "Wieczoru Płytowego". Kultowej audycji, która brnęła przez lata osiemdziesiąte, z pietyzmem prezentując w całości wybrane albumy, odtwarzane z drogich i modnych płyt kompaktowych. Nastąpił jednak czas zaniechania tej przemiłej zabawy, ponieważ należało dostosować się do obowiązujących praw autorskich, które zakazywały takowej formy prezentowania muzyki. W całości, bez uiszczania dodatkowych opłat, wreszcie bez konsekwencji, którymi straszono. Lubiana powszechnie audycja po prostu w pewnej chwili przestała obowiązywać. Wydawało się, że już na zawsze. Komu przyszłoby do głowy, iż powstanie po tylu latach z kolan. I to w czasach nieograniczonego dostępu do muzyki. Wszelkiego rodzaju serwisy internetowe oferują odsłuchy pełnych albumów, wszystkich możliwych pozaalbumowych dodatków, utworów unikatowych, i co nie tylko. A jednak... Jeden z głównych gospodarzy red. Tomasz Szachowski skompletował pomysły, zebrał zespół i ruszył do ponownego podboju. Wychodząc z założenia, że radio to magia, a tym razem już nie z kompaktów lecz z modnych winyli uczyni nowe gniazdko dla zainteresowanych słuchaniem płyt w należytej całości. I tym samym pozyska odbiorców młodszych, dla których winyl to stare-nowe i magiczne zarazem, a i dla takich staruchów, jak ja, dla których nostalgiczny powrót do tego, co minione, okaże się na tyle fascynujący, że...
Wczoraj odbyła się pierwsza po reaktywowaniu audycja. Podobno zagrano owego Pata Metheny'ego (z numerem "San Lorenzo"), jak i walce Straussa ze starej płyty wytłoczonej w odległych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Oczywiście nie posłuchałem, no bo i jak. Sam o tej porze tworzę własne dzieło, i w ciemno stawiam, że dużo ciekawsze. Choć przecież z uporem maniaka namawiam jak tylko potrafię do słuchania płyt w całości. A tamta audycja owe wymogi spełnia.
Muszę jednak przy okazji rzucić refleksją. Jako człowiek wrażliwy nie przepadam za porażkami, a takową poniosłem. Poczuwając się do poinformowania o powrocie "Wieczoru Płytowego" napisałem o tym fakcie na blogu, jak też umieściłem stosowną informację na Facebooku. Szybko okazało się, jak bardzo wielu ludzi ona ucieszyła. Dzięki temu od ręki zweryfikowałem własnych Słuchaczy. Ku rozczarowaniu wyłowiłem judaszy, dla których ta nowina okazała się czymś triumfalnym, a ja miałem nadzieję, że oni są po mojej stronie. I że co niedzielę zasiadają, by posłuchać mojej muzyki. Taka naiwność. Sądziłem, że po dwudziestu dwóch latach harówy dorobiłem się nieco większego grona odbiorców. A tu ze smutkiem przyszło stwierdzić, że z 250 Facebookowych znajomości, lajkuje moje radiowe posty ok.15-20 osób. Reszta to jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Są, bo są. I tyle. To znaczy, zalajkują każde gówno wstawione przez zasłużoną Trójkę lub nawet pisowskie Radio Merkury, bo jak już się podlizywać, to z grubej rury, natomiast mnie jedynie zwyczajnie ściemniają, iż niby tak bardzo lubią "Nawiedzone Studio".
Postanowiłem o tym napisać, ponieważ od nowego roku muszę zweryfikować wielu znajomych/przyjaciół-ściemniaczy. Powypieprzam nic niewarte towarzycho z Facebooka. O kant dupy roztrzaskać tych słomianych entuzjastów muzyki. Tak, "entuzjastów". W cudzysłowie. Bo gdyby nimi byli, to by jej naprawdę szukali i znaleźli u mnie całe mnóstwo. Ale oni nie poszukują dobrej audycji i dobrych emocji, a jedynie dowartościowania własnego ego. Ci ludzie nie zhańbią się dobrą audycją w Radio "Afera" tylko dlatego, że jest to radio lokalno-studenckie. Oni muszą mieć "Trójkę" lub coś w podobnym rodzaju, co pachnie ogólnopolskim zasięgiem, a przy okazji obnaża ich klasę, styl, gust i dobry ton. Małe, żołędne dupki. Chodzące niedowartościowane kompleksy. Może i dobrze, że nie słuchają przemądrzałego Masłowskiego. Być może powinienem odczytać to jako komplement, a ja się tu oburzam. A oburzam się, bo w muzyce robię całe życie, a na tysiącach płyt zgromadzonych w chałupie się znam, do tego kocham je i znam tam każdą nutę. I kurwa mać nigdy nie zagrałem w swojej audycji ani jednej piosenki z komputera lub gównianego mp3. Dlatego zasługuję przynajmniej na odrobinę szacunku. Nawet jeśli komuś teraz mój sposób skomlenia o należne nie przypada do gustu. W tym pieprzonym dzisiejszym świecie trzeba się o swoje upomnieć, albowiem wygrywają tylko ci, co mordy drą, a tak po prawdzie głupotę pod kopułami skrywają.
Oczywiście pewnym wydaje się fakt, że tego tekstu nie przeczytają najbardziej "zainteresowani". Zawsze tak jest. Oni przeczytają, gdy w dupę po raz kolejny kopnę Prezesa, ale gdy napiszę cokolwiek ad persona, to akurat komputer im wysiądzie, bądź jakimś innym cudem niechcący przeoczą.
Przepraszam, musiałem to z siebie wyrzucić. Od tego przy okazji jest ten blog. Jeśli kogoś wkurzam, to zawsze może poszukać poprawnej polszczyzny w Programie Pierwszym Polskiego Radia, nadawanym z Warszawy.
Wieczór spędzam przy wspomnianej płycie Pata Methenego. To nieliczny rodzaj jazzu, jaki mi się podoba. Być może dlatego, że sporo w nim uczucia, ładnego grania, elegancji, smaku, jak też zgrabnie wprawionych w wir instrumentów. Ale również jakiegoś miłego wieczorowego nastroju, przy zachodzących konturach słońca, z niebem szarzejącym na tle jeszcze lazurowego morza. Jest w tej muzyce pewna nieuchwytność, nienamacalność, a i romantyczność. Tworzą ją wirtuozi, muzycy unikający szablonowej gry. Gdzie nie ma zwrotek, refrenów... a całość brzmi jak zbitek solowych zapędów. W tym przypadku czwórki muzyków, których nawet nie przeraża mocna pozycja lidera - kapitalnego gitarzysty Pata Metheny'ego.
Album "Pat Metheny Group" zrodził się w 1978 roku, i pomimo mylnie nieco brzmiącego tytułu, nie był pierwszym dziełem tego długowłosego gitarzysty. Wcześniej maestro zdążył już wydać dwie płyty, ale tamte podpisał jedynie jako "Pat Metheny", a tutaj pojawił się znaczący przyrostek "Group", który od tego momentu rozróżniał poszczególne etapy jego kariery. Dla mnie to także miewało spore znaczenie, albowiem z reguły nie podobały mi się stricte solowe projekty Pata. Ze szczególnym naciskiem na udziwniasy w rodzaju "Zero Tolerance For Silence" - koszmar nie do przejścia. Ale ale ale, przecież moją ukochaną jest "Secret Story", a to jak najbardziej solowy Pat, pomimo iż zagrany z pełnym bandem. Tym choćby z dawnego występu w poznańskiej Arenie. Byłem! Cóż za eksplozja pomysłów i cudownych barw.
Proszę jednak przyjrzeć się wszystkim albumom z tamtego okresu. Pat był w jakimś nieopisywalnym stanie, albowiem nagrywał perłę za perłą (dzieła: "Still Life (Talking)", "Letter From Home" czy "We Live Here" - wszystkie podpisane Pat Metheny Group). Nie śledzę jego ostatnich poczynań. Był taki czas, gdy przestało mnie emocjonować jego granie, jednak znając siebie odczekam i kiedyś powrócę.
A więc... na "Pat Metheny Group" otrzymujemy 6 kompozycji. Całość otwiera najdłuższa i najpiękniejsza "San Lorenzo", co w żaden sposób nie dyskwalifikuje pozostałych. Płyta sączy się, niczym najpyszniejsza szklaneczka złocistego płynu. Pat Metheny przeplata finezyjnie na 6- i 12-strunowej gitarze, ale przecież w niczym nie ustępuje mu wytwornością pianista Lyle Mays (powszechnie uznany, a także częsty współpracownik Metheny'ego), jak też basista Mark Egan i perkusista Dan Gottlieb. W tym składzie nagrywali także później (choćby LP "American Garage", "Travels" i "Offramp - choć te dwie bez Egana, a jeszcze z innymi muzykami), jednak nie wznieśli się już na poziom dzieła z 1978 roku. Trudno było uzyskać drugie "San Lorenzo", "April Joy" czy "Jaco". Ależ to piękna płyta. Każdy powinien jej przynajmniej raz posłuchać. Najlepiej w domowym zaciszu, z własnego nośnika. Wszystko jedno, czy z CD, czy z płyty winylowej. Ta muzyka chyba nawet z kasety zabrzmi pięknie. Bo piękno, to piękno. Nie popsują jej szumy, trzaski, nawet falowania i zgrzyty. Choć słuchanie na laptopie nie wchodzi w grę. To jak kolacja przy świecach w umorusanym dresie.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"