środa, 1 lutego 2017

black & white

Ostatni wieczór i pół nocy przesiedziałem przy muzyce Johna Wettona. Słuchałem, wspominałem, a ceremonii towarzyszyła napoczęta butelczyna "Black & White". Bo jak to niegdyś prowadziły słowa piosenki Kombi: "...twój normalny dzień, zawsze black and white, kiedy kochasz się, zawsze black and white, kiedy pijesz coś, zawsze black and white, twe kolory, to zawsze black and white...". Nie nie, wcale nie postrzegam świata tylko w tych dwóch barwach, ale muzykę już troszkę tak. Nie zawracam sobie głowy rzeczami przeciętnymi, więc albo lubię, albo nie. Czarne lub białe. Z ludźmi podobnie. Nie lubię kompromisów. Drażnią mnie też boiskowe remisy. Za wyjątkiem tych zwycięskich, wszak takowe również bywają.
Trudno pogodzić się z myślami, że nie ma już szans ujrzenia Asii z Johnem Wettonem. Nigdy. A żyłem taką nadzieją. Nie będzie nowych piosenek z tym niezwykłym ciepłym głosem. Od teraz będą tylko reminiscencje.
W tak krótkim czasie "polecieli" dwaj moi życiowi faworyci - John Wetton oraz Greg Lake. Nie odbierając wielkości niewymienionym, albowiem wspomnianą dwójkę zawsze lubiłem jakoś szczególniej.
Straciłem ochotę na wszystko. Z muzyką włącznie. Spoglądam na nagromadzone nowe płyty, i nic, niech sobie jeszcze poczekają. Zasłuchuję się lubianymi piosenkami Asii, UK, solowymi Johna Wettona, a za chwilę chwycę za King Crimson. Za "Larks' Tongues In Aspic", "Starless And Bible Black", "Red", "USA", także za czteropłytowy box "The Great Deceiver". Za co później? Jeszcze się zobaczy.
Zanim zasmuciła mnie wieść o Johnie Wettonie, dosłownie wałkowałem na okrągło nowego Mike'a Oldfielda "Return To Ommadawn". Cudowna płyta! Najlepsza od... sam nie wiem, bowiem poprzednia piosenkowa "Man On The Rocks" też zachwycała. Choć przecież kompletnie inna.
"Return To Ommadawn" stanowi za powrót do lat 70-tych i przedłużenie przygody z piękną "Ommadawn" (1975). Nie wiem, która lepsza. Serio. Z klasyczną czuję związek, ale ta najnowsza... Obłędna!!! Proszę mi tylko nie podsuwać żadnych linków z miażdżącymi recenzjami. Nie obchodzą mnie. Smutnym bezguściom mówię "nie". Zresztą w ogóle nie obchodzą mnie żadne recenzje. Nie wzbogacają mego życia. W dzisiejszym świecie niewielu gryzipiórów stać na przyznanie się do własnych słabości. Nowy Oldfield fajny? Skądże, co by powiedziało kolegium redakcyjne. Że facet zgłupiał, skapciał, uwstecznił się, słucha Oldfielda. A przecież tego pana można było doceniać jedynie w początkowej fazie twórczości, później zaś tylko nuda, jeszcze raz nuda. Powtarzanie się i zjadanie własnego ogona. Tak, jakby łoś jeden z drugim sami po latach innym moczem sikali. Przepraszam za moje uszczypliwe uwagi i wiadra pomyj na towarzystwo wylewane, ale zasłużyły paskudy. Na co dzień obrażają wielkich artystów, by teraz udawać skruszonych, jak to im Johna Wettona szkoda. Przepraszam, a co łajzy wypisywały o ostatnich dwóch przepięknych płytach Asii? Proszę poczytać, przypomnieć. Tylko my zachwycaliśmy się pełnią serc. Bez oglądania na panujące mody. Nie przejmując się tym, co przemija, a czego słuchać wypada. Nigdy nie byłem modny. Może dlatego jestem posiadaczem najwspanialszych płyt w tym kraju.
Z innej pary kaloszy... Poszedłem rano do mojej Pani Doktor. Fajna kobieta. Wszyscy ją lubią, więc kolejki straszne, natomiast do innej alternatywnej lekarki terminy wybieraj przebieraj. Ludzie wyczują, kto pełni misję, a kto tylko zwyczajnie przychodzi do roboty. W muzyce podobnie, choć nie dotyczy to artystów (tym można wierzyć), a całej otoczki. Szczególnie tej brudnej biznesowej. Tego cholernego maintreamu/establishmentu. Tego napuszonego cwaniactwa w dobrze skrojonych marynarkach, apaszkach i podstawionych pod biurowcami super brykach. Zwyczajnych dorobkiewiczów, dla których sztuka jedynie stanowi za pretekst do kariery i przyswajania luksusów.
Dlaczego powszechnie uznaje się lata 50/60/70-te za zjawiskowe? Za najbardziej twórcze, artystycznie dziewicze? Bo zanim pojawili się cwaniacy, artyści tworzyli w zgodzie z sumieniem, nagromadzonymi emocjami, itp... Nikt nie wywierał presji, a tym samym nie psuł bogactwa pokładowego. Nie było brudu, kantów, nieuczciwości. John Wetton właśnie wywodzi się z takiej epoki. Dlatego miał szczęście realizować się z wieloma niezależnymi i prawdziwymi dostarczycielami sztuki, z których wielu wraz z biegiem lat zyskało wielką sławę. Za sprawą talentu, siły przekazu, uczciwości i jeszcze kilku innych pozytywnych splotów.
Płyty na dziś: niech będą dwie - Mike Oldfield "Return To Ommadawn" oraz John Wetton "Nomansland". Ta ostatnia z bydgoskiego (oraz krakowskiego) koncertu, na którym byłem w maju 1998 roku. Fajnie, że akurat z niego wydano CD. Utrwalono tam m.in. moje owacje, zarumienione policzki, lecz przede wszystkim cholernie mi bliskiego Artystę.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"