piątek, 3 marca 2017

inny świat

Słońce wyjrzało zza chmur, puściło ku nam uśmiechnięte oczko, lecz w powietrzu nadal ostry przenikliwy chłód. W sobotę 3 marca 1990 roku było podobnie. Mniej więcej o podobnej porze właśnie buszowałem na Kudamie w nieistniejącym już dziś WOM-ie. Przywiozłem m.in. najnowszych Marillion "Seasons End" oraz debiutującego Fisha "Vigil In A Wilderness Of Mirrors". Pierwsze płyty muzyków Marillion po rozstaniu na linii frontman-wokalista a reszta zespołu. Obie płyty kapitalne, choć me serce przeważyło szalę zespołu.
Wiosna 1990 roku rozkręcała się powoli, ale słońca nie brakowało, i oby w tym roku było podobnie.
Właśnie Słuchacz wyraził entuzjazm z racji nadchodzącego "romantycznego" Nawiedzonego Studia. Odpisałem, że romantyczne ono raczej nie będzie, ale na pewno wspominkowe. Z dużym naciskiem na nieskomplikowaną muzykę końca lat siedemdziesiątych. Wzięło mnie bardzo na granie wczesnej młodości. Ponoć na starość robimy się coraz bardziej nostalgiczni. Hmmm... a u mnie tego typu objawy daje się obserwować przez całe życie. Zawsze lubiłem wspominać. Lubię przeszłość. Interesuje mnie ona bardziej od przyszłości. Dlatego nie lubię filmów science fiction. Choć niektóre tak, jak lekkie kino z pewnymi zaczerpniętymi z tego gatunku elementami. Weźmy taką trylogię "Powrót do przyszłości", albo starą wersję "Wehikuł czasu". Ale tylko starą - podkreślam. Ta nowa jest do luftu. Stara jest pięknie zrealizowana. Niemal romantycznie. Przynajmniej w pierwszej części filmu. Z kolei te wszystkie "Gwiezdne Wojny", "Obcy - ósmy pasażer Nostromo", itp. kompletnie mnie nie ruszają. Wiem, narażam się teraz miłośnikom gatunku, bo dla nich to smaczki i poezja sama w sobie, lecz dla mnie jedynie nic nie warte pierdy. Na jedynce "Obcy"-ego byłem nawet w epoce w kinie. Wynudziłem się jak mops, podczas gdy koledzy przeżywali temat, niczym pomocnicy murarzy stłuczkę taczkami.
W Nawiedzonym nie będzie zatem muzyki z Gwiezdnych Wojen, ani temu podobnych, natomiast nie obędzie się bez sporej dawki świetnych piosenek. Uspokajam, nie będzie I Santo California, Manhattan Transfer czy Umberto Tozziego. To nie ten rodzaj wspominek. Poza tym, jeszcze nie dojrzałem do aż takich czułości. Prezentując piosenki "Ti Amo", "Tu", Chanson D'Amour" czy "Tornero" musiałbym z Szanownymi Słuchaczami się nieźle urżnąć. Doszłyby na tyle bezcenne zwierzenia, iż polałyby się łzy nie tylko radości, ale i nostalgii. Lepiej nie ryzykować. Serce pięćdziesięciolatka-plus, to już nie krwisty mięsień czternasto-/piętnastolatka. Trzeba uważać. Jeszcze nie zdążyłem Żonce wycenić płyt, a wściekłbym się, gdyby ta po moim zejściu odsprzedała je jakiemuś pazernemu właścicielowi lombardu po pięć złotych za sztukę.
Dzisiaj na przemian Maire Brennan i Pendragon. Tych drugich nie planuję w audycji, więc się tylko zasłuchuję w celu samozaspokojenia, natomiast od głosu Maire Brennan nie uwolnimy się - obiecuję. Wszak koncert niezwykły, a i najnowszą płytę czas napocząć.
Wydobyłem z szafy singla Maire Brennan "Follow The Word". Promocyjnego. Z dwoma wersjami tejże piosenki. Piosenki tak a propos wczoraj zaśpiewanej w Auli. To piosnka dotycząca albumu "Whisper To The Wild Water", który rzecz jasna posiadam, ale takiego rarytasika singielka, to już nie każdy, więc musiałem się pochwalić. Bo chwalić się płytami bardzo lubię. Nawet nie wiem, jak go zdobyłem. Być może w swoim czasie wręczył mi go jakiś przedstawiciel handlowy Universal Music Poland, ale też nie wykluczam kupna. Jako szaleniec kupuję także promosy, pomimo iż te niby powinno się otrzymywać w wiadomym celu.
W poprzednim wpisie opis wczorajszego koncertowego zetknięcia z Maire Brennan. Polecam przeczytać. Zawsze zaglądajcie Państwo Szanowni o wpis, lub dwa, wstecz. Zdarza mi się napisać dwa/trzy teksty w bardzo krótkich odstępach czasowych, a później niejednokrotnie słyszę, że nie przeczytałem, przegapiłem, bo zauważyłem tylko ten najświeższy.
Właśnie w tle ładnie sączą się królewscy Pendragon. Dzisiaj z płytą "Pure". Pamiętam początkowe lekkie rozczarowanie, gdy się ukazała w 2008 roku. Nie wszystko, tak od razu.... ale już po piątym posłuchaniu, w całości była moja. Polecam powrócić do "Indigo", "The Freak Show" i finałowego "It's Only Me" ("...zawsze w moim dziecięcym umyśle istnieje ten inny świat..."). Zastanawiam się tylko, jakim prawem Nick Barrett ośmiela się wywierać we mnie takie emocje. Przyznam, że przy końcówce "It's Only Me", trudno powstrzymać się od chusteczki.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"