środa, 5 kwietnia 2017

GRANDADDY - "Last Place" - (2017) -









GRANDADDY
"Last Place"

(30TH CENTURY RECORDS)
****




Ponad dekadę trzeba było czekać na nową płytę Grandaddy. Choć z tym czekaniem może lekka przesada, koniec końców grupa niedługo po nagraniu "Just Like The Fambly Cat" oficjalnie przecież udała się w stan spoczynku. Miało już nie być nowej płyty, doskonale pamiętam zespołowe zapewnienia. Powodów było wiele. Jednym z nich - kłopoty finansowe, innym - chwilowe zmęczenie materiału, a do tego wszystkiego jeszcze problemy z używkami... Lider John Lytle postanowił także uporządkować własne sprawy, czego konsekwencją rozwód, daleka przeprowadzka, a co za tym idzie, także zmiana otoczenia. I tak oto uzbierał się szmat czasu. Na szczęście nie zapomniałem i nie przestałem tęsknić za melancholijnym głosem przywódcy tego amerykańskiego folk-indie-rockowego bandu. John Lytle od zawsze śpiewa delikatnie, poczciwie, niczym wymarzony Grandaddy, choć przecież wcale nie liczy siedemdziesięciu wiosen, nie nosi brody po tors, a w jego domowych archiwach również nie znajdziemy kombatanckiego albumu z wojennymi wspominkami.
Na szczęście Grandaddy wciąż preferują urzekające melodyjne piosenki. Czasem są to ballady, ale bywają też kompozycje bardziej hałaśliwe, podszyte brudnym klawiszowo-gitarowym brzmieniem. Tutaj jeszcze dodatkowo przyozdobionym smyczkami (altówka, wiolonczela, skrzypce).
John Lytle nie tylko jest bardzo zdolnym kompozytorem, jak też odtwórcą, lecz posiada jeszcze niezwykły dar tworzenia zwartych dzieł. Co powoduje, iż na "Last Place" znajdujemy 4-6-minutowe piosenki, plus krótsze formy, które trafnie układają się w monolit.
Można było przypuszczać, iż lider Dziadziusia zechce nam opowiedzieć o ostatnich latach, tak ważnych w jego życiu. Stąd z większości piosenek bije liryczna nuta rozstania z żoną. Na szczęście płyta wydaje się paradoksalnie lekka w odbiorze, ponieważ Lytle to tylko melancholik, nie asceta - i to również słychać.
Przynajmniej połowa albumu wydaje się dosłownie przecudowna. Bez cienia przesady czy popadania w nadmierną jego gloryfikację. Proszę bez obaw sięgnąć po tę płytę. Każdy kto do tej pory cenił kunszt Lytle'a, nie ma szans ulec rozczarowaniu.
W "This Is The Part" lider Grandaddy rozlicza się z utraconą miłością i chyba powątpiewa w to, co przyniesie jutro. Proszę posłuchać jak Josh Powell uderza w pianina klawiaturę, zupełnie jakby poprzez to chciał zaakcentować podniosłość słów przepełnionych goryczą. Przeciwwagą jedynie wydają się tutaj cudowne smyczki. Co wrażliwsi zapewne sięgną po chusteczki - serio. Takiego "A Lost Machine" słucha się podobnie, choć przetworzone zgrzyty na samym początku nie zapowiadają tak subtelnej całości. Aż do momentu, gdy do głosu dochodzą pojedyncze akordy pianina, no i "ten" głos. Rzecz stanowi za kolejny rozliczeniowy rozdział ("... wszystko co wokół nas, jest już tylko zapomnianym snem..."). W podobnym tonie mienią się "The Boat Is In The Barn" czy absolutnie prześliczny "That's What You Get For Gettin' Outta Bed".
Nie jest to jednak żadna płyta do popłakiwania, gdyby czasem ktoś tak pomyślał, bo oto gdzieś, bliżej jej początku, wyłania się chwytliwe, podszyte zabrudzonym gitarowym brzmieniem "Brush With The Wild". Podobno nie przewidziano tej piosenki na promocyjnego singla, a szkoda - karygodny błąd. Fantastyczny numer, chcący się słuchać raz za razem. Z kolei podszyty elektroniką "Evermore", też wydaje się dość przyjemny, pomimo pewnej monotonii. Radiowcom poleciłbym ultrachwytliwy "I Don't Wanna Live Here Anymore". Jednak specjalnością Grandaddy od zawsze stały refleksyjne niespieszne piosenki, a tych na tej niedługiej płycie wydaje się ogrom. Nawet jeśli pomiędzy przytrafi się jakiś dynamiczny, zabrudzony i nieco zgrzytliwy "Chek Injin", który choć wprowadza pewne urozmaicenie, to jednak koliduje z batalią atmosferycznych nut. Ale i tego typu kwiatki mają pewien smaczek.
Cieszy dobra forma starej i dawno niesłyszanej gwardii z Grandaddy. Wydaje się, jakby w ogóle nie było tej bardzo długiej przerwy. Nie słychać w zasadzie żadnej różnicy pomiędzy nowymi piosenkami, a tymi z poprzednich płyt. Z dużą ochotą powróciłem też do starszych nagrań, w tym do bardzo lubianego niegdyś albumu "Sumday". Kto wie, gdyby nie ich nowy materiał, może jeszcze długo długo długo nie sięgnąłbym po ich muzykę.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"