wtorek, 18 lipca 2017

35 lat "Screaming For Vengeance"

Niegdyś prawie każdy młodziak z jajcami słuchał metalu, a jeśli nawet nie, to przynajmniej nie schodził poniżej pewnego muzycznego poziomu godności. Gdy zatem docierają do mnie wieści, że w tak zacnym miejscu jak Jarocin, jedną z gwiazd ostatniego festiwalu, był pewien rapowy syf - którego nazwy celowo nie wymienię, by mi blogowa wyszukiwarka nigdy nie postawiła tej nazwy przed oczyma - to tęsknię za tamtymi latami jeszcze mocniej. Tak samo, jak myślami jestem dzisiaj (a raczej wczoraj) przy "Screaming For Vengeance", które rodziło się na moich niespełna siedemnastoletnich oczach, dokładnie 17 lipca 1982 roku.
35 lat minęło. O kurcze, jak szybko.
Dla większości metalowej braci "Screaming..." jest jedną z najlepszych Dżudasowych płyt, o ile nie najlepszą. I trudno to podważać. Fakty okrutnie przemawiają na korzyść tego genialnego tworu. Bierzcie wszyscy i uczcie się. Tak się gra metal!, a jeśli nie potraficie, to odstawcie gitary na hak i posłuchajcie, jak nóż skrawa metal bez chłodziwa.
Płyta równie gorąca, co hiszpański temperament studia, w którym powstawała. Pod czujnym okiem zasłużonego Toma Alloma - metalurgicznego masochisty, który Judas Priestom wyprodukował więcej płyt, niż ty bracie zjadłeś kotletów. A gdy do jego zasług dołożymy jeszcze pojedyncze akcenty, choćby u boku Krokus, Y&T lub najwcześniejszych Def Leppard, to wiadomo, że nie przelewki. No, gdyby komuś było mało, niech jeszcze uwzględni spore zasługi Alloma przy pierwszych płytach Black Sabbath, na których facet pełnił rolę inżyniera dźwiękowego.
"Screaming...." od początku obnaża wielką formę Halforda i jego kompani. Podniosłe pół minutowe intro "The Hellion", po chwili urwane rytmicznymi rozpędzonymi gitarami w "Electric Eye", dają niezłego kopa na początek. Ten wspaniały kawałek byłby jeszcze szybszy, gdyby nie z lekka spowolniony refren - ale względem zapamiętywalnej melodii tak właśnie być miało. Po czym jest jeszcze szybciej, a to za sprawą "Riding On The Wind". Bez wytchnienia po garach daje Dave Holland, gitary Downinga i Tiptona tną jak osy, a Halford wypluwa płuca. Cóż za gardłowy brzeszczot. Nie na darmo jest się najlepszym śpiewakiem na polu dyskretnego szczęku blach. A później już każdy wie... "Bloodstone" - z wyskandowanym refrenem "...bloodstone, bloodstone...", bądź niby chwila wytchnienia z pozoru w łagodniejszym "(Take These) Chains". Dla mnie to piękna melodia i hit, że strach. Zresztą promotorzy, wówczas jeszcze z ułamkiem dobrego gustu, wznieśli go na singla. Tak samo, jak wspomniany już "Electric Eye", i niedoszły hymn amerykański "You've Got Another Thing Comin' ". Bo, gdyby Dee Snider z Twisted Sister kilka lat później wygrał prezydenturę, to zmienił by go, wedle przedwyborczych obietnic. Na pewno Ameryka nie byłaby już taka sama. Tym bardziej, że Dee Snider groził wówczas zakazem emitowania w mediach piosenek Michaela Jacksona. Ufff, może i dobrze, bo ja tam lubię Michała Jackowskiego. Obecnie przydałby się taki drugi Snider, albowiem ten obecny grzywacz Trump, to jest dopiero istny "Thriller".
Nastawcie sobie mili Państwo (szczególnie dzisiaj) tytułowe "Screaming For Vengeance", i wszystkie już wymienione, plus mego ulubieńca "Fever". Ten podszyty grozą chórek zawsze wywoływał we mnie przyjemne ciarki - i nic się nie zmieniło.
Judas Priest to taki band, którego kocham niemal każdą płytę, i nic na to nie poradzę. Nie wiem dlaczego ich wielbię, a takich Slayerów czy Anthraxów jakoś nie. Z czego to się bierze, nie potrafię wyjaśnić. To działa mniej więcej na podobnej zasadzie, co miłość do czekolady i truskawek, a wstręt do bananów i bobu.
Od dzieciaka elektryzowała mnie twórczość Dżudasów. Jako trzynastolatkowi wpadła w szpony "Sin After Sin", no i się zaczęło. Chwilę później koncertowa "Unleashed In The East", a tyciu później "British Steel" i "Point Of Entry". I właśnie ta ostatnia jest jedną z najbardziej sponiewieranych w dorobku Birminghamczyków. Wściekam się, gdy ludzie masakrują tę płytę. Byle co jedzą i byle co gadają. Częstokroć odnoszę wrażenie, że w ogóle jej nie znają, tylko przepisują głupoty po jeszcze durniejszych "znawcach" krytykach. Jak można nie klęknąć przed lutami, typu: "Heading Out To The Highway" i "Hot Rockin' ", czy równie obłędnym i w pewnym sensie dostojnym "Desert Plains", albo przed na pół skocznym finałem "On The Run" - ależ tutaj Halford śpiewa!. Nie o "Point Of Entry" jednak być miało. Jednak wiem, dlaczego tak jest. Przez ten jeden rok Judas Priest przeszli ewolucję/rewolucję z hard rockowego bandu, gdzieniegdzie tylko rozpędzonego, do pełni dojrzałej metalowej machiny. Na "Screaming..." grupa rzeczywiście zadała potężny cios. Bez wątpienia jest to jedna z tych płyt, która wywarła wielki wpływ na podwaliny thrashowe. Bo choć Metallica rok później przywaliła rewelacyjnym "Kill 'Em All", to w tym konkretnym czasie jeszcze waliła w pieluchy.
Nie ulega wątpliwości, nie można uważać siebie za metalowca z krwi i kości, jeśli się nie poszło do łóżka ze "Screaming...", albo przynajmniej nie straciło z nim cnoty.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"