czwartek, 10 sierpnia 2017

ALICE COOPER - "Paranormal" - (2017) -








ALICE COOPER
"Paranormal"

(EAR MUSIC)
*****




Po okładce wiedziałem, że będzie nieźle. Spójrzmy na nią; dwugłowy Alice, symbolizujący dwulicowość. Z jednej strony budzący przerażenie, z drugiej rysujący typową dla niego cudaczność.
Jak to dobrze, że Alicja nagrał taką płytę. Prostą, bezkompromisową, niekonceptualną, rytmiczną, melodyjną, i co najistotniejsze: korzennie rockową. Oczywiście, jak zawsze z pewną dozą teatralno-musicalową, przy czym "Paranormal" słucha się bez napięcia. Bardziej dla "tego" śpiewu, dla chwytliwych kompozycji, zamiast wiążących tekstów, które niejednokrotnie przysłaniają obraz samej muzyki. Znowu łatwiej dostrzec jego wielobarwne głosowe możliwości. Vincent Furnier w jednej skórze potrafi być człowiekiem, zwierzęciem, a także instrumentem.
Ponownie za sterami konsolety zasiadł jego nadworny magik-realizator Bob Ezrin (choć dla Kiss i Pink Floyd przecie to postać tej samej miary), a do line-up'u powrócili dawni kompanii Coopera: perkusista Neal Smith, basista Dennis Dunaway oraz gitarzyści Michael Bruce i Steve Hunter. Lecz nie tylko oni, bo i nie zabrakło również szacownych gości, jak perkusista U2 - Larry Mullen Jr., basista Deep Purple - Roger Glover czy gitarzysta ZZ Top - Billy F. Gibbons. Goście, jak to goście, jedynie okazjonalnie, choć zauważalnie. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku bestsellerowych i genialnych albumów "Trash" czy "Hey Stoopid". Nie można przy tym nie docenić etatowych gitarzystów bandu Coopera lat ostatnich, tj: Tommy'ego Denandera oraz Tommy'ego Henriksena, którzy zarówno teraz, jak i u niedawnych Hollywood Vampires, wykonali kawał solidnej roboty.
Bywa tu o diable, o aniele śmierci, o zagładzie świata, a w otwierającym tytułowym "Paranormal" (z basem wspomnianego Glovera i bębnami Mullena) rzecz się ma o miłości zza grobu. Fantastyczny kawałek. Hit, że słuchajcie narody! Modły ślę, by mi się przypadkiem nigdy nie znudził. Odmienny od "Poison", "Hey Stoopid", "School's Out" czy "Billion Dollar Babies", ale równie powalający. Muszę go sobie każdego dnia dobrych kilka razy posłuchać.
Po bombowym albumowym otwarciu, na drugi rzut idzie mocno Hendrix'owski "Dead Flies" - nawiązujący do "Fire" oraz "Crosstown Traffic". Dwie minuty i dwadzieścia dwie sekundy, które aż chciałoby się rozciągnąć do nieskończoności. Płyta gra i nie zwalnia tempa, i nie zwolni po swój nieco ponad półgodzinny kres, bo oto kolejna rytmiczna moc w "Fireball" (tytułowa zbieżność z Purple'owskim klasykiem przypadkowa?), a tuż po nim "Paranoiac Personality" - o obłędzie faceta, który wyczuwa wieczne niebezpieczeństwo. Cooper to tak zaśpiewał, jak by to tyczyło jego samego. Sztuką być przekonującym autentykiem, o co Cooper się nigdy nie musiał zamartwiać. Nawet w chudej dla niego - do czasów roku 1989 - dekadzie 80's, w której mało kto wierzył, że za chwilę powróci w tak wielkim stylu.
Jakieś zaskoczenia? A czy całościowo świetna płyta - w czasach obecnych, to coś powszedniego? Dla mnie to już jedno wielkie coś. Nie muszę się kłaniać i słaniać przed kolejnym średnim debiutem jakiegoś alternatywnego wymoczka, tylko dlatego, że czynią to wszystkie rockowe magazyny świata, a po prostu nastawiam nowe kawałki poczciwego staruszka, i jest cudownie. Choć może jednak pewnym, nie novum, ale na pewno niecodziennością, widnieje rapowanie Coopera w "Dynamite Road". Czyżby przypomniał mu się nie tak dawny epizod u boku Xzibita? Afe. Na szczęście tego kawałka słucha się całkiem fajnie. Tak samo, jak dęciaków w podszytym wodewilową aurą "Holy Water".
Można by jeszcze dużo dobrego napisać o rozpędzonym "Fallen In Love", rock'n'rollowym "Rats", bądź hipnotyzującym "The Sound Of A", ale najlepiej ich po prostu posłuchać.
Na tym nie koniec, ciąg dalszy następuje na drugim dysku, na którym co prawda dominują nagrania koncertowe ( z maja 2016 r.) obecnego składu, choć nie tylko. Z dużą pasją obecny team wziął się za 6 klasyków, w tym m.in: "No More Mr. Nice Guy", "Feed My Frankenstein" czy "Billion Dollar Babies", czyniąc zarazem przyjemny do kompaktów dodatek, choć nas na chwilę obecną chyba najbardziej interesują nagrania premierowe. Czyli dwa z brzegu zgarnięte. Zabawnie przedstawia się "Genuine American Girl". Tutaj Alice czyni za piękność, niczym jakaś lalunia, która musi o siebie przesadnie zadbać. O ile on sam mógłby sobie akurat na to pozwolić, jak nikt inny, o tyle niezła w tym rozbrzmiewa kpina z porozsiewanych (szczególnie ostatnimi czasy) mocno naciągniętych wizerunków, którym poza maskami, nie towarzyszy żadna wielka sztuka. Piosenka, choć szorstka, troszkę nawiązuje do estetyki Beach Boys, jak też do słodkich melodii lat pięćdziesiątych.
Kolejny premierowy i studyjny numer "You And All Of Your Friends", to niespełna trzy minuty przemiłego rock'n'roll/hard rockowego grania, aż upraszające się o koncertowe deski. 
Brawo Alice, po raz kolejny udowodniłeś, że nie jesteś skostniałym zgredem. Paraliż kompozytorski to coś, co Ciebie omija. Inni muszą w ośrodkach odnowy biologicznej masować dłonie, by należycie rozpisywać nuty, a nad Alicją czuwa wieczysty dobry duch Stevena.


 


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")