niedziela, 26 listopada 2017

JEFF LYNNE'S ELO - "Wembley Or Bust" - (2017) -








JEFF LYNNE'S ELO
"Wembley Or Bust"
(SONY MUSIC)

***





Gdy w latach 70-tych E.L.O. odnosili spektakularne sukcesy, a podczas ich koncertów pojawiały się futurystyczne scenografie - jakich dotąd nie widział świat, nigdy opiekująca się grupą wytwórnia Jet Records nie opublikowała albumu koncertowego. Takiego z prawdziwego zdarzenia. Uczyniono to dopiero pod koniec lat 90-tych - z archiwalnych koncertów z 1976 oraz 1978 r., a więc w czasach, gdy mowa już o musztardzie poobiedniej. W zasadzie w okresie, gdy nie było już prawdziwych E.L.O., albowiem z jednej strony straszył tribute band Mika Kamińskiego do spółki z (nieżyjącym już) Kellym Groucuttem, z drugiej zaś niezdeklarowany chęcią kontynuacji autoryzowanych E.L.O. Jeff Lynne, który w nowych czasach odezwał się ledwie raz - w 2001 roku, i to z poprawnym do bólu, jak też niedającym spodziewanej rozkoszy albumem "Zoom". Wielkie nadzieje powróciły w 2015 r., gdy pod banderą Jeff Lynne's ELO, powstała premierowa płyta "Alone In The Universe". Niestety - jak na Lynne'a - całość raziła niedopracowaniem, nazbyt uderzającą skromnością powierzonych środków, a także niespecjalnie atrakcyjnym repertuarem. Powyższy album okazał się jednym z największych rozczarowań 2015 roku, a w moim prywatnym rankingu wspiął się na poziom prawdziwej klęski. Zupełnie inną kwestią, iż tamtejsze oraz obecne Lynne'owskie ELO, powinno stanowić za autorskie dzieło tego okularo-brodatego przewodnika. Rozglądając się po sztabie towarzyszących mu muzyków należy sobie uświadomić, iż obecne E.L.O., to także coś w rodzaju tribute bandu. Tyle, że Lynne ma prawa do posługiwania się tą zacną nazwą oraz zespołowym logo.
Maestro Lynne z nowymi kompanami w kilku ostatnich miesiącach urządził szereg spektakularnych koncertów. Mowa o występach stadionowych oraz w pokaźnych rozmiarami halach. Jednym z nich występ na Wembley - w 24-tym dniu czerwca br., z którego zapis właśnie trafił do handlu na wszystkich możliwych nośnikach. Jedynie oszczędziwszy tego najgorszego, jakim kaseta magnetofonowa. I słusznie. Choć z drugiej strony ten opancerzony w plastik zwój najgorszego nośnika wszech czasów przeżywa właśnie kompletnie dla mnie niepojęty renesans. Ale zostawmy to.
Zadaniem "Wembley Or Bust" zapewne miało być przywołanie dawnej magii koncertów Elektrycznego Światła Orkiestry, plus podkreślenie niezatapialności tejże muzyki, a także podkreślenie aktualnej dobrej dyspozycji szefa całego tego przedsięwzięcia - Jeffa Lynne'a. Przy okazji z sugestią, iż machina ponownie rozkręca się na dobre. I nawet dałbym się temu ponieść, gdyby nie totalnie sknocony, choć ładnie wydany podwójny kompakt. Absolutny skandal z ramienia wydawcy oraz samego Jeffa Lynne'a, który wziął na siebie pełną odpowiedzialność za efekt finalny. Pierwszy niepokojący sygnał dociera po zakończeniu inicjującego "Standin' In The Rain". Otóż po nagrodzonej oklaskami kompozycji, następuje wyciszenie, po czym drugie w kolejności "Evil Woman" traktuje się podobnie. I tak już niestety do samego końca. A więc według szablonu: piosenka, oklaski, wyciszenie, i kolejna piosenka, a po jej zakończeniu chwiluńka aplauzu, i wyciszenie... Już po kilku pierwszych chwilach odechciało mi się słuchania. Bezczelnie "Wembley Or Bust" odarto z koncertowej magii. Gdybym był tyranem, za tak niecny czyn skazywałbym na zakuwanie w dyby i publiczną chłostę.
W pewnej chwili chcąc usprawiedliwić pomysłodawcę tego zbrodniczego aktu pomyślałem: być może na żywo setlista jawiła się kompletnie inaczej, stąd Lynne dokonując wymarzonego ustawienia utworów pod kątem albumu, po prostu zmuszony został do tego typu roszad. Ale nie !!!, sprawdziłem oryginalny przebieg show, i poza niewielką kosmetyczną roszadą zaistniałą w drugiej części koncertu, niemal wszystko idealnie się zazębia. W takim razie, o co chodziło?
Pomijając jednak ów niechlubny czyn, mimo wszystko nieuczciwym byłoby zarzucić samemu Lynne'owi jakąś kiepską dyspozycję tamtego czerwcowego wieczoru. Mistrzunio śpiewa poprawnie, brzmi jak przystało na prawdziwą żywą legendę, a przecież dobrany do występu repertuar też wydaje się nawet bliski ideału. Napisałem "bliski", ponieważ zawsze nam czegoś zabraknie, a E.L.O. przy tak bogatej piosenkowej ofercie musieliby dawać koncerty wielogodzinne. Choć jestem przekonany, że nawet taki rozmiar nie zagwarantowałby setlisty kompletnej. Tak więc, co mamy? , ano: "Evil Woman", "All Over The World", "Roll Over Beethoven", "Mr. Blue Sky", "Telephone Line", "Shine A Little Love", "Xanadu", "Livin' Thing", czy wciąż najnowsze "When I Was A Boy", a nawet Traveling Wilbury'owskie "Handle With Care" i jeszcze jeszcze...  Tym samym wśród nagromadzonych tu 23 kompozycji zabrakło jednak miejsca do zaprezentowania powszechnie wielbionych: "Confusion", Hold On Tight", "So Fine", "Ticket To The Moon", "It's Over", bądź "Rock'n'Roll Is King". Z tego co się jednak tutaj dokonało, najbardziej przypadło mi do gustu uroczo wykonane "Last Train To London" - zagrane w duchu epoki, z której się wywodzi. Pozostałe piosenki brzmią poprawnie, jak najbardziej poprawnie, i tylko poprawnie. Nie obyło się również bez kilku koszmarków, czego dobitnym przykładem świeci takie "Handle With Care". Piosenkę kompletnie odarto tutaj z dawnych atrybutów
genialnego longplaya "Volume One" (vide Traveling Wilburys). Lynne jakiś taki pozbawiony entuzjazmu, zaśpiewał jak by mu jeszcze nie podano śniadania, a już szczytem tandety towarzyszący zespołowi chórzyści - folwarczny efekt. To samo można by rzec o "Twilight" - wykonany z entuzjazmem kuśtykającej nogi w gipsie. O "Don't Bring Me Down" już nawet z szacunku do oryginalnej wersji piosenki z 1979 r, się nie rozpiszę, ponieważ poznałem ją na wczesnym etapie życia, przez co wiele dla mnie znaczy. 
Jednak, na co me pojękiwania, skoro na trybunach rozsiadło się wygodnie ponad 60 tysięcy osób, bawiąc się absolutnie doskonale. Każdego, gdyby tuż po koncercie zapytać: "jak było?" odrzekłby: koncert życia! Zapewne ja też bym poszalał, bo przecież musiał to być wspaniały koncert, a jedynie jego prawdziwy obraz zaburzył wydany właśnie podwójny kompakt. I wielka szkoda, że się w ogóle ukazał, albowiem historia muzyki zapamięta tamto wydarzenie właśnie na jego podstawie.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"