środa, 31 stycznia 2018

dwadzieścia lat minęło

Równych dwadzieścia lat temu - 31 stycznia 1998 roku -  z grupą znajomych wybraliśmy się pociągiem do Katowic. Do serca górnego Śląska, choć na mapie leżącego poniżej Wrocławia, a więc stolicy Dolnego Śląska. To niemal tak samo przewrotne, jak wyższość profesora zwyczajnego nad nadzwyczajnym. Cel wyprawy: koncert Genesis w nieodległym od kolejowego dworca Spodku. Nie pamiętam dokładnie, co czułem tamtego dnia, ale na pewno musiało mi towarzyszyć uczucie podekscytowania. Koniec końców, spotkanie z taką legendą. To nic, że bez Phila Collinsa, Petera Gabriela czy Steve'a Hacketta. Wszyscy oni przecież jeszcze przede mną. Petera Gabriela pięć lat później ujrzę w Poznaniu, a Phila Collinsa w chorzowskim parku w 2007 roku, na ładnie, choć ulewnie położonym tamtego dnia Stadionie - wciąż jeszcze będącego naszym Narodowym. Na kolejnym koncercie Genesis, i jakże innym, jeszcze bardziej fascynującym, pięknym, przemokniętym, w dodatku autentycznie bez nawet jednej suchej nitki. Nie ostała się wówczas żadna, nawet ta przysłowiowa ostatnia sucha. 
Katowice tamtego dnia były spowite śniegiem, a raczej śniego-chlapą. Co niestety dobitnie odczułem za sprawą przeciekającego jednego z butów. Jedną z największych ulg okazała się wizyta w jednej z tamtejszych kawiarni, w której skosiłem dwie gorące herbatki, plus jakieś ciacho. Włóczęgostwo po Centrum miasta nie należało tamtego dnia do najprzyjemniejszych. Chociaż chociaż... no właśnie, na pewnej śródmiejskiej ulicy (niestety nazwy nie pamiętam) doszło jednak do sytuacji marzenie!. Do koncertu było jeszcze dobrych kilka godzin, a my podczas zabijania czasu dreptaliśmy bez celu, niczym dzielna grupa żuczków brnąca wielką arterią, aż tu nagle przed oczyma staje idąca ku nam znajoma twarz. Twarz, która jakoś tak znienacka płynnie przecisnęła się pomiędzy nami, ambitnie krocząc w sobie dobrze znanym przeciwnym kierunku, co zresztą na połowie naszej ekipy nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Zareagowała jednak bez namysłu druga część kolektywu, do którego ja także się zaliczałem. Ktoś zarzucił: "wiara, to był Tony Banks!!!". Spojrzeliśmy po sobie, niektórzy jakby ktoś ich właśnie szpilką wybudził z zimowego snu, a reakcja natychmiastowa: "gońmy go!!!". Tę komendę zarzucił podpisany pod tym tekstem Andrzej Masłowski, lecz Tony Banks był już dobrych kilkadziesiąt kroków za naszymi plecami, i właśnie postanowił przedostać się na drugą stronę jezdni. Ruszyliśmy za nim, niczym misjonarze z Drużyny A, aż któryś z naszych sprinterów wreszcie dopadł celu. Z zadyszką ostatnimi siłami zdążył jeszcze lekko szturchnąć Tony'ego, i grzecznie zapytać: czy maestro zgodzi się na ustrzelenie sobie z nami pamiątkowej fotki? Tony uśmiechnął się, i spuentował krótkim; "ok". Klawiszowiec Genesis musiał się jeszcze wykazać cierpliwością, bowiem pstrykający również zapragnął zostać utrwalonym w kadrze. Poszło zatem kilka zdjęć, z których jedno po mniej więcej miesiącu trafiło na łamy miesięcznika "Tylko Rock" - do rubryki "Obrazki z wystawy". Nadał je Pan Aleksander, który nikomu nie pisnął nawet słówka. Miała być niespodzianka, i była. Po niedługim czasie dostałem ową fotkę, a nawet dwie różne, w dużych formatach. Trzymam je do dzisiaj w klaserze z wszystkimi koncertowymi biletami oraz opisami ciekawszych zajść. Niedawno powróciłem myślami do tamtego dnia, tym samym przypominając sobie oba te zdjęcia. Cóż, moda przez dwadzieścia lat troszkę inna. Dzisiaj bym tamtej czapki nie zarzucił, a i na szczęście po wąsie też tylko pozostało wspomnienie. Z samego koncertu niewiele bym pamiętał, lecz na szczęście zarejestrowała go publiczna Telewizja, tak więc...
Utkwił mi jeszcze jeden kadr z korytarza pociągu, a drogi powrotnej do Poznania. Z kimś w podnieceniu omawialiśmy niedawno zakończony koncert, a w panującym tam ścisku, dało się pomiędzy wierszami wychwycić pogaduszki innych uczestników Genesis'owskiego show. I gdy na chwilę zawiesiłem dyskusję, by pogapić się przez okno nocnego rozpędzonego pociągu, do mych uszu dobiegło coś w rodzaju: "...moją płytą roku jest.... ponadto podobała mi się.... a w takiej audycji Nawiedzone Studio, Lacrimosa wysoko...", na co z ust drugiego osobnika: "...wiem, słuchałem...". Miłe, prawda? Zachowałem w tamtej okoliczności anonimowość, a i lubię tak do dzisiaj. Przez co, z owej fotki na Blogu Nawiedzonego, także nici.
Zajrzę wieczorem do opisu tamtego dnia, i jeśli nikt i nic nie odwrócą mojej uwagi, to wrzucę zdjęcie konkretnie mego biletu, jak też katowicką lokalną gazetkę informującą o koncercie, a rozdawaną pod jednym z podziemnych przejść, a może też na dokładkę obwolutę dwupłytowego bootlegu Genesis - wydanego sporo później, i podobno nie do końca będącego wiarygodnym odzwierciedleniem tamtego na pół-magicznego wieczoru.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"