niedziela, 14 stycznia 2018

noce w białej poświacie

Ray Thomas
Z soboty na niedzielę urządziłem sobie noc w białej poświacie z The Moody Blues. Na ruszt poszedł występ z londyńskiego Royal Albert Hall, zarejestrowany 1 maja 2000 roku. A więc z trasy promującej album "Strange Times" - przedostatni studyjny, albowiem jak dotąd ostatnim odległy już kolędowo-pastorałkowy "December" z 2003 roku.
DVD "Hall Of Fame - Live From The Royal Albert Hall" można również przeżyć w formie audio, z tak samo zatytułowanej, i tak samo niedługiej płyty. Niedługiej, lecz wspomniane DVD mierzy dokładnie tyle samo.
Wspaniały koncert z udziałem orkiestry, no i przede wszystkim ze zmarłym ostatnio Rayem Thomasem. W ogóle jest to ostatnia szansa pogapienia się na tego muzyka. I proszę koniecznie tego nie zaniedbać. Piosenka "Legend Of A Mind" w jego objęciach należy do królowych tamtego wieczoru. Oczywiście na pierwszym planie występu cudowny Justin Hayward, któremu ramię w ramię asystuje John Lodge, ale stojący tylko troszkę na uboczu Ray Thomas, przykuje uwagę każdego zespołowego entuzjasty. Ray miał przepięknie romantyczny głos, ale przecież Justin i John, także. Wszystkich ich kocham, ale teraz po śmierci Raya jakoś mocniej przykuwam uwagę właśnie na Nim.
Ray na deskach londyńskich wygląda kulturalnie. Ta jego atłasowa koszula, te eleganckie spodnie, do tego ładnie przyczesana fryzurka... Justin, jak to Justin, w rozpiętej koszuli z kołnierzykiem i spodniami na kant, Graeme'a niewiele widać za jego bębnami, za to John wygląda jak prawdziwa gwiazda rocka. Nie opiszę w detalach, tym samym wyłudzę Państwa Szanownych ciekawość, byście SE zobaczyli. W ogóle SE zobaczcie ten wspaniały występ.
po lewej Ray Thomas, w bieli Justin Hayward, w głębi John Lodge
Weekend z The Moodies trwa. Właśnie oglądam ich amerykański show z greckiego Teatru w Los Angeles. Jest letni wieczór 11 czerwca 2005 roku i w grupie nie gra już Ray Thomas. I choć nie jest jeszcze śmiertelnie chory, to już wykazuje pozbawienie sił, by z dawnymi kolegami stanąć w jednym rzędzie. Aby ta duża scena nie wyglądała pustawo, mamy kilku pomagierów: klawiszowca, drugiego perkusistę, panią z flecikiem i gitarą.... Musiało być z rozmachem, przecież Moodies świętowali swe 40-lecie, choć tym razem zagrali bez orkiestry. Ludzie bawią się dobrze, choć na wcześniejszym londyńskim show, wręcz szaleli. Przez te pięć lat panowie postarzeli się tylko troszeczkę i nadal wyglądali rześko.
Co jawi plusem "Lovely Too See You Live"? Ano jest dłużej, znaczy: więcej. I nadal cudownie, chociaż na minus: wyraźny brak Raya. Mam te DVD od dawna, a dopiero teraz oglądam po raz pierwszy. Właśnie zaczynają "I Know You're Out There Somewhere", a tu patrzę, że za kolejne trzy utwory pojawi się "Your Wildest Dreams" - młodszy jej brat - i na swój sposób kopia. Choć z tą kopią, to raczej na odwrót.
W kolejce na kolejny seans oczekuje "A Night At Red Rocks" - z Orkiestrą z Kolorado. Od niedawna mam na DVD (w sensie kilka lat), za to na VHS od zawsze. Raz kiedyś obejrzałem, dawno dawno temu, więc już kompletnie nie pamiętam, jest zatem okazja. Tu mamy do czynienia ze starszą epoką, a konkretnie koncertem z 1992 roku, czyli zaraz po krytykowanej, a jak najbardziej pięknej płycie "Keys Of The Kingdom". Krytykowanej, w sensie przez Tomka Beksińskiego. Nikt inny nie miałby do tego prawa, On w drodze wyjątku tak. Nosferatu kochał starych Moodies, tych sprzed czasów Patricka Moraza, gdy zamiast syntezatorów, subtelnie walił po melotronie Mike Pinder. Beksia zawsze rozumiałem i to się nie zmieni. Co u Mike'a Pindera? Coś nam zacichł... Podobno z branży nie wypadł, lecz nagraniowo leń do potęgi n-tej.
Dzisiaj tylko popołudniówka z The Moody Blues, ale kolejne DVD odtworzę już na pewno w którąś z najbliższy nocy.
Posłuchamy sobie w dzisiejszym Nawiedzonym czegoś z ich udziałem, a co !!!






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"