środa, 11 kwietnia 2018

KIM WILDE - "Here Come The Aliens" - (2018) -








KIM WILDE 
"Here Come The Aliens"
(WILDEFLOWER RECORDS)

**1/2





I jak tu nie kolekcjonować płyt, jeśli po raz kolejny muzyka wraz z okładką stanowią za integralność. Grafika do "Here Come The Aliens" przedstawia coś w rodzaju starego komiksowego lub kinowego plakatu - o typowej dla wcześniejszych lat XX wieku stylistyce - reklamującego jakąś kolejną historię inwazji kosmitów na Ziemię. Kim Wilde dzięki tej obwolucie nawiązuje do osobistych wydarzeń, kiedy to pewnego dnia będąc ze swym mężem w przydomowym ogródku dostrzegła na niebie świetlisty obiekt, który poruszał się niemal bezszelestnie, choć w powietrzu dało się za jego przyczynkiem wyczuć drgania. Piosenkarka postanowiła przelać owe doświadczenie na nutowo-tekstowe zapisy, nie rezygnując tym samym z wypracowanego latami stylu. Dzięki temu otrzymaliśmy głównie taneczną i w niczym niezaskakującą płytę, która także skrywa w sobie dwie ballady. I właśnie one ("Solstice" oraz "Rosetta") stanowią za główną atrakcję. Nie czyńmy zatem sobie wygórowanych nadziei. Całej "Here Come The Aliens" daleko do uroku prześlicznej nowo-romantycznej "Select" (1982), a jeszcze bardziej odlegle do najwspanialszej "Close". Płyty, którą w 1988 roku popełniła wciąż piękna i zmysłowa kobieta, o intrygującym i silnym, przy tym zniewalająco uroczo zakatarzonym głosie, a jednak będąc już o wiele dojrzalszą i pewniejszą siebie artystką. Szkoda, że żadna z płyt po tamtym okresie nawet na moment nie zbliżyła się do ich wielkości. Pogodzony z tym faktem, ja także z upływem lat stałem się wobec Brytyjki jakby mniej wymagający. Dlatego przymykam uszy na błahą elektronikę, która tak dobitnie doskwiera całej "Here Come The Aliens". Lecz tym samym nie potrafię pokochać wielu nienaturalnie przyodzianych piosenek, którym przede wszystkim brakuje ciekawych melodii oraz dawnej wrażliwości samej Kim. Zbyt dużo tu jednolitości, sztucznego hałasu i kompozytorskiej miałkości, na co szczególnie cierpią takie: "1969", "Stereo Shot", "Addicted To You", bądź "Different Story". Rzeczy całkowicie wyzbyte jakiejkolwiek zjawiskowości, jednocześnie nijakie, o których najlepiej szybko zapomnieć. Poprawy nastroju nie zagwarantują również średniaki, typu: "Birthday", "Cyber.Nation.War" czy "Rock The Paradiso". W tym ostatnim, nawet podrasowana pod rocka gitarka rozpłynie się w natłoku nagromadzonych wokaliz.
W miarę obronną ręką udaje się wyjść anonsowanemu na singla "Pop Don't Stop" (tutaj gościnnie wystąpił brat Kim, Ricky Wilde) oraz mającemu ku temu podobne predyspozycje "Kandy Krush".
Jedyną ozdobą albumu wspomniane powyżej ballady. Finalizująca "Rosetta" - zaśpiewana w duecie z 32-letnią szwedzką songwriterką Fridą Sundemo - przywołuje nareszcie dobre skojarzenia. Dzięki niej ponownie w mej pamięci odżyły nieco przykurzone "Four Letter Word" oraz "European Soul" - o jakich współczesna piosenkowa scena może już tylko pomarzyć. Na szczęście Kim Wilde nadal potrafi takie cudeńka włączać do swego repertuaru. I to jest jeden z "tych" godnych zapamiętania momentów. Drugim, kończąca pierwszą albumową część piosenka "Solstice" ("... zaśpiewaj mi piękną pieśń, pieśń ubraną w takie słowa, których nigdy nie sposób powiedzieć...") - cóż za gitarowe solo!. Sam nie wiem, która z obu tych ballad lepsza. I to właśnie przynajmniej dla nich, nie wolno zignorować tej płyty. A co do pozostałych piosenek, cóż... niech z upływem lat nabierają patyny.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"